W wieku 14 lat Joe Pass koncertował już z wybitnymi muzykami jazzowymi. Ten piorunujący start przypłacił ciężkim uzależnieniem od narkotyków, z którym zmagał się w kolejnych latach aż w końcu trafił na 2,5 letni program odwykowy.
To było moment zwrotny w życiu tego fenomenalnego gitarzysty uznawanego za jednego z najwybitniejszych w historii muzyki jazzowej. Joe wrócił na scenę w najlepszym możliwym stylu, przypominając wszystkim kto jest królem gitary jazzowej.
Płyty zaczęły pojawiać się jedna za drugą ugruntowując jego pozycję. Pass nagrywał ze wszystkimi wielkimi swoich czasów.
Nagrywał też utwory wielkich swoich czasów i jednym z takich swoistych tribute-albumów był właśnie 'Portraits of Duke Ellington’, który Pass nagrał kilka miesięcy po śmierci Wielkiego Mistrza.
Płyta urzekająca w całej swojej rozciągłości, ale nie jest to szczególnym zaskoczeniem – Joe Pass potrafi tak opowiadać swoją grą, że trudno wyrwać się ze stanu nieważkości mentalnej, w który nas jego granie wprowadza. W pojedynkę Pass potrafi skupić na sobie całą uwagę widowni a jeśli dodać do tego wybitnych muzyków: Bobbyego Durhama na bębnach i Raya Browna na basie, to mamy do czynienia z trio marzeń.
Sposób w jaki oni wszyscy zagrali na tym krążku można podsumować krótko: hołd.
Joe Pass prowadzi narrację całkowicie w swoim własnym stylu.
Pastelowe kaskady dźwięków wylewające się z jego gitary wprowadzają nastrój absolutnej błogości. Wszystkie grane przez niego nuty rozleniwiają, ale nie usypiają czujności.
Jesteśmy cały czas z muzykami, ale to nie dzieje się w zwykłym, codziennym wymiarze.
Świetnie wypadają dialogi pomiędzy Passem a Brownem zanim dołączy Durham – te chwile brzmią niesamowicie kameralnie, tak bardzo blisko słuchacza. Pass doskonale kreuje intymną relację ze słuchaczem – nie ma znaczenia czy gra żywiołowo czy spokojnie – zawsze emanuje naturalnym, kojącym ciepłem.
’Portraits of Duke Ellington’ jest takim właśnie źródłem dobrych emocji. Nuty, które się ulatniają z tego albumu łagodzą obyczaje, po prostu. Nie byłoby tak gdyby ci trzej muzycy nie zagrali Ellingtona z taką elegancją i pokorą.
Ta muzyka nigdzie się nie spieszy.
Degustujemy każdy takt i dostajemy na to tyle czasu ile potrzebujemy.
Wersje ellingtonowskich klasyków, które zaproponował Joe Pass mają przede wszystkim dużo osobowości tego drugiego i jest to ogromna zaleta tego wydawnictwa.
Duke Ellington grany był i będzie przez wielu, ale nie zawsze te próby wypadają przekonywująco.
Pass i spółka pokazali przede wszystkim, że Ellington pisał genialne utwory, które mogą być aranżowane na rozmaite instrumenty i sposoby. Na tej płycie wszystkie kompozycje wypadają po prostu mistrzowsko i ogromna w tym zasługa wielkiej indywidualności jaką był Joe Pass.
Wystarczy posłuchać minimalistycznej wersji 'Sophisticated Lady’ bądź niemalże bluesowego 'Do nothin’ till you hear from me’ czy też klasycznie jazzowego świetnie rozbujanego 'In A mellowtone’ by zrozumieć dlaczego ta płyta została tak nazwana.
Joe Pass, Bobby Durham i Ray Brown pokazali wiele oblicz Ellingtona, ale stało się tak dzięki niesamowicie kreatywnemu podejściu do tych kompozycji.
Wystarczy delikatny swing, spowolnienie, czy inny niuans w grze i nuty malują kolejny portret.
Cudowna plastyczność muzyki jaką grał Joe Pass dała mu absolutne prawo do nagrania własnych wersji tych ikonicznych utworów. Niewielu wykorzystało tę szansę w tak niepowtarzalny sposób.
Last modified: 2024-03-24