Granitowy monument.
Kamień tak wielki, że z całą pewnością milowy.
Z zewnątrz grafitowo chłodny, wilgotny, porośnięty rdzawym, połyskującym mchem a z racji swoich gargantuicznych kształtów, niedostępny.
Za to w środku tętniący pierwotną, fiordową energią, która mimo impetu dziejów, przez które musi się przedzierać, potrafi rzeźbić najbardziej niesamowite obrazy w naszej wyobraźni. Szczelinami czasu wydostaje się niezwykle aktywna materia, której hipnotyczne właściwości unieruchamiają nas przy każdym, nawet najmniejszym, kontakcie z tą muzyką.
Tak spektakularne formy pojawiają się na Ziemi niezwykle rzadko, ale gdy ma to już miejsce, pełnią rolę wiecznych pomników przypominających wszystkim o bezkresie (nie)ludzkiej kreacji.
‘Odyssey’ to właśnie jeden z takich albumów.
Dźwiękowy zapis tajemnicy zapisanej w runach, odkodowywany wyłącznie przez tych, którzy odważyli się wyciągnąć ręce we wszechogarniającej mgle.
Trudno powiedzieć co to za kształty, które napotykamy po omacku, ale niewątpliwie, większości z nich nie czuć znajomo.
Ogrom interpretacyjny ‘Odyssey’ przytłacza. Dosłownie.
Stanowi prawdziwe wyzwanie dla rozdzielczości umysłu, który nagle zostaje poddany nie lada testowi, w którym musi poradzić sobie z bezwiednym wizualizowaniem dźwięków nasyconych po krawędzie odurzającą tonalnością.
To dzieło nieprawdopodobnie kompleksowe, horyzontalnie trudne do ogarnięcia za pierwszym razem, który tak naprawdę jest zaledwie preludium do stanu upojnego zamroczenia. W kolejnych odsłuchach zaczynamy lokalizować tysiące błąkających się ech znikających gdzieś pod powierzchnią – bo to tu tak naprawdę, w niewidomej głębi czai się labirynt połączeń między niedopowiedzeniami, z których ten album został zbudowany.
Posępna konstrukcja przepełniona namiętnym mistycyzmem, który magnetyzuje swoją surowością i bezpośredniością.
Płonie w tym wszystkim też ogień północnego szaleństwa mający to do siebie, że z taką samą łatwością rodzi zgliszcza jak i gaśnie niespodziewanie w największych ciemnościach.
I właśnie wtedy, bez jakiegokolwiek światła, zaczynamy dostrzegać potęgę ‘Odyssey’.
Od otwierającego ‘Darkness Falls’ czujemy, że gdzieś za nami zamyka się niewidzialna kurtyna, odcinająca nas od prostolinijnego myślenia.
To ostatni moment, w którym możemy zaciągnąć się naturalnym światłem, ponieważ dalej jasność będzie już wyłącznie stanem naszego umysłu.
Oszczędnie, z precyzyjnie budowaną narracją, wchodzimy we wspomnianą wcześniej mgłę. Poczucie rozległego niepokoju rośnie z każdym dźwiękiem gitary Rypdala, ale tak naprawdę to co dzieje się w tle jest najlepszą zapowiedzią tego co nadchodzi.
A nadchodzi niezwykle tajemniczy ‘Midnite’, który już od pierwszego taktu unosi nas swoją transową aurą. Niespieszny, lekko rezonujący, z hipnotycznie zapętloną linią basu, na której budowany jest fundament bębnów umiejętnie raz zagęszczających a kiedy indziej rozprężających atmosferę. Bardzo metodyczny proces, który pozwala wyłaniać się sekcji rytmicznej bez zbędnego ciśnienia – narastająco i bardzo klimatycznie. Zadaniem tego duo jest rozbujać nas do stanu bezwiednej akceptacji – by torować drogę temu co nadciąga jako kolejne.
Dookoła kreuje się mamiący licznymi widzeniami horyzont i musimy być na to gotowi, ponieważ sugestywność tej muzyki jest porażająca.
Instrumenty dęte, syntezator, gitara…ciasno tu od mozolnie napierających wizji.
Jesteśmy przez nie wręcz otaczani, bez możliwości odwrócenia wzroku – zniewolenie w zwolnionym tempie i perwersyjna satysfakcja czerpana z ocierania się o krawędzie własnej wyobraźni. Bo dalej już tylko niewiadome rodzi się na naszych oczach i doprawdy, trudno określić co dokładnie widzimy, ponieważ aranżacja tego utworu daje sporo miejsca na wybrzmienie każdej partii i przede wszystkim zbudowanie kaskady wyłaniających się z nich nastrojów.
Ponad 16 minut nieodwołalnych aberracji umysłu i głuchej beztroski po których trudno otrząsnąć się ze świadomości do czego jesteśmy zdolni słuchając muzyki.
Nieprawdopodobne przeżycie!
Po czymś tak intensywnym, ‘Adagio’ wybrzmiewa chłodną, baśniową pustką, w której możemy spokojnie kontemplować obrazy rozedrgane niczym wijąca się w konwulsjach zorza polarna. Zamroczenie tej chwili to naturalny efekt uboczny wyciszenia przyjętego w zbyt dużej dawce.
Ogrom ambientu tej kompozycji i pojawiające się w nim enigmatyczne partie syntezatora, saksofonu i gitary tworzą ponętną nierealność, w której chcemy się zatopić na długo. Jest błogo, ale drżąco – na wypadek gdybyśmy zapomnieli, że oczy mgły cały czas patrzą na nas.
‘Better Off Without You’ daje sygnał do dalszego marszu. Ponownie, niezwykle narracyjnie zbudowane tło z ewoluujących nieco rozwibrowanych zapętleń, na których Terje Rypdal snuje powolną, momentami drapieżną opowieść. Sekundujące mu bębny po raz kolejny doskonale dopełniają całość historii grając dość gęsto, ale nie konkurencyjnie. Runiczna pięciolinia faluje w najlepsze i kusi nieodgadnionym.
Druga płyta otwiera się pod wpływem ciśnienia generowanego przez ‘Over Birkerot’ – pierwszej na ‘Odyssey’ tak dynamicznej i mocnej w wyrazie kompozycji.
Po intro wprowadzającym nas w znany już, narastający sposób, Rypdal z pozostałymi muzykami przyspiesza i nieprawdopodobnie zagęszcza.
Zapierające dech w piersiach zgranie przesterowanego, rozbieganego basu z lawinowymi bębnami i rozbuchaną partią gitary tworzy kipiący wir wyrzucający co chwilę w niekontrolowany sposób ostre fragmenty nut.
Słodkie blizny muzyki – zjawisko fascynujące do tego stopnia, że mimo ostrzeżeń, nie sposób słuchać jej z daleka. Z tego utworu modelowo wręcz wybija cała dzikość improwizacyjna Terje Rypdala. Nerwowo, momentami wręcz obsesyjnie grane solówki, które niczym ostrze noża nacinają tę kompozycję w wielu miejscach tworząc szczeliny, którymi następnie wydostaje się wspomniana moc tych dźwięków. Wszystko zagrane w sposób piramidalny, niezwykle ciężki do utrzymania a jednak ’Over Birkerot’, mimo działania potężnych sił odśrodkowych, nawet przez chwilę nie chwieje się w aranżacyjnych posadach.
‘Fare Well’ to kolejny oddech na płycie.
Niezwykle potrzebny by otrząsnąć się z adrenaliny poprzedniego utworu i przygotować na dalszy bieg wydarzeń. Pozaziemski, oczarowujący głębią dwuznaczności i całkowicie nieprzejrzysty. Wyciszony, ale zapowiadający…niczym zadumane ostrzeżenie przed nadciągającym spiętrzeniem.
Wielowarstwowe połączenie niepokoju tła klawiszowego z delikatnymi, momentami niezwykle lirycznymi partiami dętymi i epicką w wymowie gitarą daje bardzo intrygujący rezultat. Z jednej strony napływa cieplejszy, bardziej przyjazny prąd a z drugiej, chłodny powiew przypomina nam nieustannie, że stąpamy po sejsmicznej pięciolinii.
Najspokojniejszy na albumie ‘Ballade’ to, jak sugeruje sam tytuł, kompozycja o balladowym, chwilami melodyjnym, ale przede wszystkim sentymentalnym charakterze. Oczywiście nie brakuje świetnie łamiącej rytmikę linii bębnów, rozemocjonowanej partii gitary Rypdala, ale prym wiedzie przeuroczo śpiewna linia puzonu, która w momentach podniesienia wprowadza patetyczno-nostalgiczną atmosferę. Ta kompozycja w naturalny sposób kończy 3 część ‘Odyssey’ i jest momentem zagranym najbliżej serca. Ma w sobie klimat pożegnania, zamknięcia a swoją inną temperaturą klarownie wytycza granicę.
Granicę, za którą już niebawem wydarzy się niezapomniane.
Nie zawaham się stwierdzić, iż jeśli ktoś raz wysłuchał ‘Rolling Stone’ – utworu wieńczącego całość albumu, ten najprawdopodobniej doświadczył stanu absolutnego uniesienia, który towarzyszy wyłącznie najbardziej mistycznym, metafizycznym i zagadkowym projektom muzycznym.
Dźwiękowy Stonehenge, tyle że skandynawski.
Punkt starcia mocy przeciwstawnych…dnia z nocą, chaosu z nowym porządkiem, jasności z mrokiem…miejsce powolnych narodzin legendy.
‘Rolling Stone’, niczym obelisk, wyłania się na naszych oczach z otchłani i z każdym taktem pnie się do góry…kamienny bluszcz wijący się pionowo w transowym rytmie prawie 24 minutowego rytuału.
Moim zdaniem, to jedna z najbardziej niesamowitych kompozycji napisanych przez człowieka (czy na pewno tylko człowieka?).
Rozmach i rozmiar, od których może zakręcić się w głowie w trakcie odsłuchu. Przestrzeń, którą Rypdal wykreował z pozostałymi muzykami jest po prostu niemożliwa do odkrycia, ponieważ ona za każdym razem przybiera inny kształt, mamiąc nas kolejnym złudzeniem dźwiękowo-optycznym.
Muzyka tysięcy mitycznych wcieleń nie mieszcząca się w jakichkolwiek ramach gatunkowych. Tu gra najpotężniejszy ze wszystkich znanych ludzkości instrumentów: wyobraźnia.
Cała hipnotyczna magia obecna do tego momentu na ‘Odyssey’ skumulowała się w tej jednej kompozycji…stąd to fascynujące obezwładnienie, które będzie Wam towarzyszyć od początku do samego końca.
Doprawdy, trudno nie ugiąć się pod ciężarem czegoś tak kolosalnego.
Nie ma najmniejszego sensu rozbierać tej kompozycji na mniejsze elementy – tu każdy szczegół ma ogromne znaczenie dla przebiegu całości – od tajemniczego, otwierającego wstępu, na którym pojawi się obłędny(!!) riff grany początkowo unisono przez bas i gitarę, nieludzko transowe bębny wybijające przez cały czas groove ocierający się o czysty szamanizm po puzon, który wtłacza kolejny strumień urojeń do tej i tak już niebezpiecznie psychoaktywnej materii.
Obrazy malowane przez poszczególne instrumenty rozciągają się do granic imaginacji…raz może to być niezwykle wyraźna wizja a kiedy indziej wygięty w krzywym zwierciadle miraż, który nie sposób odkodować umysłem.
Terje Rypdal dosłownie dwoi się i troi – jego solowa partia, grana na strunach opętania wymyka się klasycznym wymiarom dlatego cała nadzieja w plastyczności naszych fantazji by dotrzeć do sedna tego opus magnum.
Mija 47 lat od chwili gdy zarejestrowano ten album.
Fala akustyczna rozchodząca się z tej sesji pokonuje kolejne bariery czasowe nie wytracając impetu z jakim została stworzona. To fenomenalne zjawisko dotyczy jedynie wybitnych produkcji, które potrafią przeciwstawić się niszczycielskiej sile zapomnienia.
‘Odyssey’ to dzieło skończone, w którym zachowano wzorzec na ponadczasowość będący wartością prawdziwie referencyjną, do której można zmierzać zarówno jako słuchacz jak i twórca muzyki.
Trudno ominąć coś tak wybitnego, ale jeśli nie natrafiliście do tej pory na swojej drodze na tę płytę…nie czekajcie aż znajdzie Was zderzenie czołowe, wyjdźcie mu na przeciw.
Arcydzieło.
Last modified: 2024-04-04