Portal do jazzowej czeluści, w której, by przeżyć, trzeba nauczyć się oddychać w nowym tempie. Kontrolowanie tonięcie. Lekcja przetrwania, która jest wstępem do uzależnienia.
Brzmi paradoksalnie? Spróbujcie.
To jeden z tych albumów, na których pułapki zastawiono co kilka taktów.
I to jedna z tych sytuacji, gdy naprawdę warto skoczyć na oślep przed siebie – w rytm tego co usłyszycie.
‘Kunstkopfindianer’ to muzyka, która wciąga odurzając dawkami nut, które wymykają się jakiejkolwiek skali. Trudno zapanować nad drżeniem ciała gdy atakują nas takie impulsy.
Wąchanie dźwiękowej adrenaliny…chcesz przestać, ale nie da się zatrzymać przy tej prędkości doznań. Zatem pełne poddanie, niekończące się nokauty
i ciągłe wstawanie po więcej.
Genialne. Ponadczasowe. Wyprzedzające epokę.
Ta płyta mogłaby być nagrana kiedykolwiek i zawsze brzmiałaby tak samo świeżo.
Każdy rocznik pasuje do tej muzyki.
Czas nie gra żadnej roli a to rzadki przypadek.
Muzyczne wizjonerstwo na poziomie nieuleczalnej nadwzroczności.
Ten materiał nagrany w 1974 roku nieustannie przecina dekady nie osiadając w żadnym stylu i żadnej konwencji, wymykając się jakimkolwiek próbom okiełznania.
Jazz? Nic podobnego.
Jazz jest tu stanem umysłu, dzięki któremu wyeliminowano wszystkie szlabany mentalne.
Tylko wtedy można było rozpędzić się do zaniku tętna.
Ta płyta to dzieło totalne, na którym zderzają się wizje, pragnienia, demony
i fascynacje, ale nie gatunki muzyczne.
Nikt niczego nie kalkulował – zagrano to tak by każdemu zagrało w sercu i duszy.
Suma wszystkich taktów dała opowieść bez końca – zupełnie jakbyśmy otwierali wciąż tę samą książkę, ale nigdy nie trafiali na ten sam rozdział.
Tu nic nie jest stałe i to jest największym pięknem tej muzyki.
Transowo, monumentalnie, nerwowo, neurotycznie i przede wszystkim eksplozywnie – klimat ‘Kunstkopfindianer’ zmienia się jak w rozregulowanym kalejdoskopie, który grozi wybuchem, ale mimo wszystko wpatrujemy się w niego wielkimi oczami.
Czy mogło być inaczej jeśli w jednym studiu spotkali się Hans Koller, Wolfgang Dauner, Adelhard Roidinger, Janusz Stefański i Zbigniew Seifert?
Nie zawsze wielkość muzyki jest adekwatna do grających ją artystów, ale w tym przypadku ich legenda zbudowała muzyczny monument.
Otwierający, tytułowy ‘Kunstkopfindianer’ wprowadza nas w sposób niezwykle hipnotyczny, tajemniczy by następnie zwieść delikatnym przełamaniem, po którym spadną na nas kaskady dźwięków. To jest tak gęste, że nie da się w żaden sposób uniknąć kontaktu…a ten potrafi być naprawdę mocno odczuwalny.
W niezmiennym, szalonym tempie, audio masyw przesuwa się w naszą stronę a w nim kotłują się w niewiarygodnie zgodny sposób partie skrzypiec, fortepianu, kontrabasu i saksofonu…a całość osadzona na gorączkowej, narwanej linii bębnów, która brzmi jakby grało ją kilka osób!
Słuchając tego utworu ma się wrażenie jakby ta audiomasa była napędzana wirującym tornadem zamkniętym w jej wnętrzu.
Cudowne wyciszenia, pełne ambientowego wytchnienia dają niewątpliwie przestrzeń na zebranie myśli, ale to celowy zabieg by kolejne uderzenie miało jeszcze większy impakt…zatem przygotujcie się.
‘Suomi’ wita nas niezwykle mrocznym, brudnym intro, które w posępny sposób przechodzi do cudownie transowe rozwinięcie. Niepokój i chłód biją tu z daleka, ale jest w tym wszystkim zniewalające piękno i zapraszająca tajemnica.
Massive Attack w 1974 roku? To mógłby być ich początek.
Wbrew pozorom ten krótki (szkoda!) utwór wprowadza jakże potrzebną chwilę refleksji i daje szansę na zebranie sił przed tym co nadchodzi.
A trzeci na płycie ‘Nom’ nie pozostawia złudzeń od pierwszych sekund – riffowe wręcz wejście grane na syntezatorze nadaje niezwykły ciężar, który w niezwykle czujny sposób zwiększa Stefański grając na bębnach bardzo motorycznie, ciężko, ale z niesamowitym groove.
To jednak tylko preludium do późniejszego skoku we wspomnianą na początku czeluść.
A w niej cała masa artefaktów, iluzji, nienaturalnych powiększeń i znikających obrazów.
Jesteśmy potrząsani przez niewidzialne siły, ale jeśli poddanie było bezwarunkowe to jest to naprawdę oszałamiające uczucie.
Nieprawdopodobne jak muzycy znajdują wspólną drogę przez taki labirynt.
Momentami robi się wręcz paraliżująco od rozedrgania.
Niesamowity pokaz wyobraźni i przede wszystkim warsztatu każdego muzyka co dało finalnie zapierający dech rezultat – to już taki poziom zgrania, na którym każda nuta niesie w sobie echo tego co dopiero zostanie zagrane.
Warto w tym miejscu wspomnieć, że temperatura tej płyty nie spada ani na chwilę, ale jest doskonale dopasowywana poprzez świetnie zaplanowaną kolejność utworów.
Te bardziej złożone, strukturalnie ściśnięte, są z reguły przełożone tymi
z większą ilością powietrza. Dzięki temu możemy w ogóle przetrwać tę nawałnicę a wręcz odnaleźć w niej prąd do upajającego dryfu.
Tak właśnie jest w przypadku czwartego ‘Ulla M. & 22/8’.
Świetne rozluzowujące intro jest niczym rozgrzewka przed właściwą grą,
w której już niebawem pojawi się niezwykle bluesowy klimat a w nim przeszywająca partia skrzypiec Seiferta, pełna kąśliwej wirtuozerii.
Ponownie Stefański idealnie wyczuł atmosferę całości proponując taką linię bębnów, że trudno wręcz usiedzieć przy tym w spokoju.
Zamknijcie oczy, wsłuchajcie się w bębny i idące im w sukurs elektryczne piano Fender Rhodes granego przez Roidingera…drzwi The Doors stoją otworem.
To oczywiście luźne skojarzenie, ponieważ dalej Hans Koller przypomina wszystkim, że na ‘Kunstkopfindianer’ nie ma metek ani definicji.
Jego połamana, karkołomna partia saksofonu wprowadza swoją własną jakość, ale jest też świetnym łącznikiem z ostatnią częścią, w której ewidentnie oddano prym natchnionej rytmice Stefańskiego.
Trans, trans, trans!
I na koniec utwór autorstwa Zbigniewa Seiferta – ‘Adea’. Wiele razy mówiłem,
iż jest On jedną z najbardziej nieodżałowanych strat w polskiej muzyce jazzowej.
Kto wie ile muzyki nagrałby będąc tak niewiarygodnie utalentowanym
i kreatywnym.
Nieco pełzający z licznymi falami wznoszącymi, na których każdy z muzyków miał okazję zagrać więcej i mocniej. Świetnie zbudowana, narastająca dramaturgia za sprawą rozpływających się nad całością skrzypiec i ponownie fenomenalnej współpracy na linii bas – bębny, dzięki której, pomimo mocno improwizowanej formy, nie wydostajemy się ani na chwilę z rytmicznego zniewolenia.
Hipnoza trwa w najlepsze a to już koniec…
Co za album!
Dla mnie ‘Kunstkopfindianer’ wytycza wiele idealnych granic, które nigdy nie powinny być przekroczone. To daje gwarancję takiego balansu, który wciąga
a nie odstrasza.
Łatwo w takich dziełach przeciągnąć muzykę na stronę bezproduktywnego popisu…tu jednak mamy do czynienia z wręcz pomnikowym uwiecznieniem kunsztu wszystkich muzyków.
Przede wszystkim jednak pokazuje jak perfekcyjnie przetłumaczyć wielkość talentu na nuty, po których chodzić będą wszystkie kolejne pokolenia muzyków i słuchaczy.
To jedna z tych pozycji, które są po prostu obowiązkowe dla jednych i drugich.
Trudno wydostać się ze świata tych dźwięków, ostrzegam.
W zapomnieniu opadamy niżej i niżej z każdym odsłuchem.
Coraz trudniej oszacować dystans do powierzchni.
Najbardziej niepokojące jest jednak to, że w ogóle nie myślimy o powrocie.
Arcydzieło!
Last modified: 2024-05-05