
Dokładnie przez środek Ciebie biegnie niewidzialna linia, którą codziennie nosisz w sobie, niczym brzemię nadanej Ci przez los wieki temu wyostrzonej wrażliwości.
Ona pulsuje nad wyraz wyczuwalnym rytmem, nie pozwalając Ci zapomnieć, że od zawsze jest tam po to, by rozdzielać Twoje życie na dwa dalekie, ale w wielu miejscach przenikające się światy.
Tak naprawdę, żyjesz w każdym z nich, ale w żadnym nie jesteś do końca, na stałe.
I nie masz być…bo w przeciwnym razie Twoje opowieści nigdy nie zabrzmiałyby dzisiaj w tak uczciwy i bezstronny sposób.
Przemawia przez Ciebie dar rozdwojenia dziejowego, który dostało niewielu.
Niepojęty stan mentalny…to on jest początkiem wszystkich Twoich wypraw, powodem Twoich zniknięć i objawień.
Trudne do zrozumienia, ale jeszcze łatwiejsze do odegrania…bo Ty zawsze wracasz z garściami pełnymi rozgrzanych nut i dalej tkasz swój mistyczny obraz rozciągnięty na tysiące kilometrów wyobraźni.
Wystarczy go tylko lekko trącić myślą by trzepotał echem zaprzeszłym przez długie dni, tygodnie, miesiące.
A gdy zacznie cichnąć…wyruszysz ponownie, by pamięć o tym co opowiadasz nigdy nie wygasła.
Dwa światy.
W jednym bez końca tułasz się z nieznajomymi po obcych krainach, uciekając przed nieuchronnym biegiem historii. Wiecznie odwracając się za siebie, bez ukradkowych spojrzeń w przód…bo ciężko wyobrazić sobie w takich chwilach, że istnieje jakaś dalsza, lepsza perspektywa.
To cena za nieustającą pętlę odrodzeń Twojej starej duszy, która niezależnie od okoliczności, zawsze będzie wędrować w poszukiwaniu prawdy zapisanej najczystszym z możliwych języków – muzyką.
A w drugim, siedzisz wygodnie w miękkości wieczornej ciszy, w spokojnym otoczeniu delektując się chwilowym poczuciem spełnienia.
Ono nigdy nie zagości w Tobie na dłużej, ale o tym dowiadujesz się zawsze na samym końcu, gdy wybrzmią ostatnie pogłosy Twoich kolejnych dzienników.
Wtedy dociera do Ciebie jak bardzo to wszystko potrafi być zarówno zagmatwane jak i nieskazitelnie czyste i piękne…aż warte wykrzyczenia.
Przeciwieństwa, które osobno potrafią odepchnąć na wieki, ale razem magnetyzować swoją żarliwą autentycznością.
Pojmujesz wówczas, że Twoja rola nie kończy się na odkrywaniu…Ty musisz to wszystko jeszcze spisać, przetłumaczyć i opowiedzieć tak, by dać innym szansę zrozumienia.
Niczym medium balansujące na ostrzu kulturowych kontrastów, niesiesz relację zdarzeń, o których niewielu mówiło w tak olśniewający sposób.
‘Black Narcissus’, w wykonaniu Miłosz Oleniecki Trio, to, moim zdaniem, szczyty muzycznej erudycji.
Nieczęsto słyszy się tak wciągającą narrację instrumentalną, zbudowaną w sposób nieprawdopodobnie dbały wręcz koronkowy a przy tym namacalnie szczery i naturalny.
Nic tu nie jest wykalkulowane czy wtłoczone na siłę.
Ta muzyka dosłownie wpływa w nas stając się niesamowicie wartkim strumieniem nowej energii. Tajemniczość, zakodowana w poszczególnych taktach, udziela się nam od samego początku i prowadzi do całkowitego oddania temu misterium.
Majestatyczna duchowość tego albumu jest tym elementem, który dosłownie wciąga nas w jego przepastną głębię – to właśnie tam doświadczamy tego uskrzydlającego dualizmu kulturowego. Tak, on unosi.
Na całej długości ‘Black Narcissus’ wybrzmiewają pogłosy tradycyjnych melodii granych przez Żydów sefardyjskich zamieszkujących wieki temu Półwysep Iberyjski, które Miłosz Oleniecki wraz ze swoim Trio złączyli w fenomenalny sposób ze złożoną wrażliwością szeroko pojętego jazzu.
Dwa światy, pamiętacie?
W teorii dalekie, w praktyce nierozłączne.
Od teraz!
Każda nuta, powtórzę, każda nuta, niesie w sobie pokłady olbrzymiego szacunku muzyków zarówno dla samych historii jak i wiarygodności w ich opowiadaniu.
Nie ma tu koloryzowania, nadinterpretacji…jest ogromny wysiłek by zatrzymać tę niezwykle ulotną materię i ukazać jej niezrównane piękno.
Do granic wzruszające.
To tak jakby znaleźć starą, wyblakłą fotografię i oprawić ją w delikatną, ale bezdyskusyjnie gustowną ramę. Nabiera ona wówczas wyrazu i staje się jeszcze bardziej poruszająca a przez to wciągająca.
Jednakże wciąż pozostaje tą samą wyblakłą fotografią…na zawsze.
Blask maestrii aranżacji i wykonania bije z tej płyty od pierwszych akordów.
Ona jest zagrana tak wielopoziomowo, że nie ma możliwości by którakolwiek z sześciu kompozycji nie powodowała w nas wewnętrznego dygotania.
Tytułowy ‘Black Narcissus’, autorstwa Joe Hendersona (pozostałe pięć autorstwa Miłosza Olenieckiego), jest najlepszą wizytówką eklektyczności tego wydawnictwa.
Zagrany z honorami dla Mistrza, ale po swojemu, w znacznie bardziej zróżnicowany stylistycznie i rozbudowany sposób, ze świetnym przebiegiem amplitudy dramaturgii rzucającym całkowicie nowe światło na ten kultowy utwór.
Niezależnie jednak od nastroju, cały materiał ma zawsze bardzo wyrazistą wibrację, która zamienia każdą chwilę słuchania w niemalże fizyczne doświadczenie.
Trio pozwala sobie od czasu do czasu na smagającą zmysły wirtuozerię (np. rozgorączkowane ‘Los Biblicos’), ale czyni to z wielką elegancją i wyczuciem, nie stanowiąc najmniejszego zagrożenia dla wysmakowania całości.
Zresztą powabność poszczególnych partii instrumentalnych potrafi momentami hipnotyzować aż do poczucia lekkiego odrealnienia…przepadniecie bez śladu na tych pięcioliniach, zaręczam Was.
Podążamy za dźwiękiem w sposób instynktowny, z pełnym zaufaniem zatracając się w jego wieloznaczności. Niesamowite jak pojedyncze takty potrafią w nas długo wybrzmiewać…tak właśnie kreuje się największa tajemnica tych nagrań.
Nucąca melodyjność.
Ona niesie się z utworu na utwór powodując, że już po pierwszym odsłuchu zapamiętujemy naprawdę sporo z tego o czym mówi do nas Trio.
Wielka umiejętność zagrać tak by słuchacz snuł sieci domysłów a jednocześnie przyswajał całe pasaże…i wracał do nich nawet gdy zapadnie cisza (np. ‘Elegy’ lub obłędnie zmysłowe ‘Cuando El Ray Nimrod’).
Brzmienie ‘Black Narcissus’ wabi, uwodzi i ostatecznie omamia.
Miękkością, delikatnością a jednocześnie połyskującą dosadnością.
Świetnie pasuje tutaj ta zdecydowana artykulacja Trio, budująca dynamikę narracji, ale też i jej koloryt, który mieni się niezliczoną ilością odcieni.
Dlatego cała opowieść jest tak bardzo pasjonująca.
Idealnie zmiksowane proporcje pozwalają wsłuchiwać się w nią długimi godzinami i za każdym razem odkrywać jej nową magię w kolejno odsłaniających się przestrzeniach.
Przestronność tej sesji jest adekwatna do geografii terenów, z których ta muzyka dociera do nas. Zmieściło się w niej wszystko…Hiszpania, Portugalia a nawet rozgrzany horyzont wybrzeży Maroka, Egiptu i Tunezji (fenomenalna partia ud w ‘Cuando El Ray Nimrod’).
Na ‘Black Narcissus’ wiatry wieją z wielu stron świata przynosząc nieznane melodie nucone od wieków…słychać je wszystkie, ale są tu jedynie przelotnie, w nieustannej podróży po liniach papilarnych ludzi, których echo, przekazywane z ucha do ucha, przetrwało w pamięci kolejnych pokoleń.
Najbardziej kręte z życiowych dróg nie znają końca…wiją się nieustannie między nami wszystkimi, splatając raz po raz, choćby na chwilę, losy ludzi gotowych zerknąć w otchłań przeszłości.
Trzeba nie lada odwagi i talentu by wyciągnąć z niej to co najmądrzejsze i najpiękniejsze by następnie zbudować coś tak długoterminowego.
Fenomenalny, poruszający do głębi album.
Jeden z tych, o których nie zwykłem mówić, że ‘kupcie a nie pożałujecie’.
To ten, o którym mówię ‘będziecie żałować, jeśli nie kupicie’.
Miłosz Oleniecki Trio, STOART – Związek Artystów Wykonawców : brawo!!
Last modified: 2025-04-03