
Jest wpół do późnej.
658 raz siadasz na parapecie i wpatrujesz się w uśpione miasto.
Migocząca rzeczywistość, rozmywająca się na krańcach zmrużonych powiek…odprysk atramentowego życia toczącego się w zwolnionym tempie.
To Twój czas.
Ten sam, który dał Ci się potulnie rozciągnąć by choć na chwilę zatrzymać się w pół drogi.
Choć na chwilę.
Wzrok wbity w każdy wyimaginowany detal, zupełnie jakby oczy miały przewiercić tę noc na wylot i dotrzeć wreszcie do źródła upragnionej aury.
Tam jednak nic nie ma…jeszcze.
Bo Ty codziennie budujesz ten świat od nowa, wspominając za każdym razem wszystko to, co najlepsze…to, z czego on mógłby się składać.
Zestawiasz fragmenty a z nich motywy. Tworzysz wzorce i reguły istnienia.
Starannie dobierasz każdy element na podobieństwo tego co Cię minęło, zanim Twój byt w ogóle przyszedł komuś do głowy.
Zupełnie jakby wszystko już się wydarzyło…tak dobrze znasz swoje wcielenia.
Wyobraźnia podszeptuje rozmaite imiona, ale przecież znasz je na pamięć..
Od dawna wiesz, że to nie czas samotności.
Gdzieś, ktoś, wpatrzony prostą linią w Ciebie, również przemierza tę samą przestrzeń, w tym samym celu, wyciągając instynktownie ręce przed siebie.
Do Ciebie?
Robi to od dawna więc mapę Twoich nokturnowych tras zna jak własną pięciolinię.
Jest daleko, ale może być tu szybko…
Być może tylko na krótką, trzydziestoletnią chwilę.
Możliwe, że nie zdążycie nawet zamienić słowa.
Ta milcząca świadomość staje się…dźwiękiem.
Słyszysz go wszędzie, w każdym centymetrze somnambulicznej miejskiej tkanki, wpełzającej w każdą szczelinę Twoich myśli – to ona Was łączy każdej nocy.
Jesteś tu i tam. Nieprzynależny. Wolny. Tak bardzo poszukujący.
Gdziekolwiek nie podążysz, miasto pójdzie za Tobą…a wraz z nim, wszystkie duchy nocy, krążące wokół jasności Twojego umysłu.
Trzymają się Ciebie blisko bo wiedzą, że nie chcesz sięgać dalej aniżeli ostatnie refleksy światła, przy którym spotykacie się od zawsze.
Zaczynasz brodzić w ponadczasowej materii więc pamiętaj, że to co w niej usłyszysz, niekoniecznie będzie wybrzmiewać teraźniejszością.
Albert Karch i Gareth Quinn Redmond przemówili swoją nową płytą w taki sposób, że od długiego czasu nie mogę wypuścić jej z siebie.
Nie, nie próbuje jej zawłaszczyć…próbuję zrozumieć jej głębokość, ale za każdym razem docieram do miejsca, w którym brakuje tlenu.
A dna nie widać…
Nie potrafię nawet ustalić sam ze sobą czy ja w ogóle chcę poznać koniec tej muzyki. Jakaś część mnie ma takie pragnienie, ale ta silniejsza podpowiada, że czasem lepiej jest nie drążyć aż tak głęboko.
To nie strach a szacunek, który mam dla ludzkiej wrażliwości piszącej takie nuty.
Brnę więc dalej poziomo między dźwiękami z poczuciem, że w ten sposób ta podróż po prostu nigdy się nie skończy.
Powiedzieć, że ten album mnie porusza to jak nie powiedzieć nic.
Zmagam się z własną wyobraźnią, która nieczęsto jest wystawiana na taką próbę.
Limity dalekowzroczności przesuwają się samoistnie otwierając nasze oczy naprawdę szeroko.
To, co jeszcze chwilę temu wydawało się ‘być’, za chwilę migruje ku ‘być może’.
Nic tu nie jest oczywiste i stałe na zawsze.
Wręcz przeciwnie, strumień imaginacji zdaje się być niewyczerpywalny.
Dawno nie słyszałem tak hipnotycznej ciszy o tak ogromnym potencjale kreacji.
I nieczęsto zdarza mi się zostawać na noc poza moim światem.
Ascetyczne wizjonerstwo tej płyty jest jej największym skarbem.
Dowodem, że najpiękniejsza muzyka to ta, która za każdym odsłuchem wnosi coś nowego do przedstawianej nam narracji.
Coś, czego wcześniej nie słyszeliśmy bądź słyszeliśmy inaczej.
W ten sposób jesteśmy aktywnie angażowani w bieg wydarzeń.
Minimalistyczne aranżacje eksponują każdą partię instrumentalną zagraną na ‘Warszawie’ a perfekcyjna wręcz realizacja pozwala docenić każdy niuans budzący się do życia na tej płycie.
Zróżnicowane instrumentarium, świetne operowanie trójwymiarem i wysmakowane eksperymenty brzmieniowe…to wszystko tworzy niepowtarzalny i, co ważniejsze, naturalnie ewoluujący klimat.
Tak naprawdę, nie ma znaczenia jakie instrumenty zagrały ‘Warszawę’…tu impulsy płyną zupełnie z innego źródła..
Misterium bezszelestności.
Nie ma znaczenia czy jest to ultraoszczędne w wyrazie ambientowe piano w ‘Ajar’, intrygująco muskające smyki w ‘Palette’, podczołgujący się syntezatorowy dron w ‘251536’ czy obłędnie nostalgiczna linia fortepianu na tle transowo połyskujących talerzy…sekretna magia ludzkiej obecności wypełnia dosłownie każdy takt tego wydawnictwa.
Tego nie da się zagrać..
Trzeba nie lada umiejętności i wyczucia by wielokrotnie powielane frazy opowiadały za każdym powtórzeniem coś innego…jeszcze bardziej wciągającego.
A tak właśnie jest – one wnikają w nas, trwale osiadają i prowadzą dialog z naszymi emocjami. To jest ten moment gdy dociera do nas, że ten album uruchamia krok po kroku wszystkie rezerwy naszego natchnienia do konstruowania wewnętrznego azylu według nieznanych dotąd pomysłów.
Cisza nie musi być marzeniem każdego z nas, ale z pewnościa jest towarem deficytowym naszych czasów. Słuchając, jesteśmy spontanicznie inspirowani do całkowicie świadomej izolacji od pędu codzienności i zaszycia się w niezbadanych zakamarkach ‘Warszawy’. One tworzą się na bieżąco, wystarczy nadstawić uszu.
Wybór zawsze należy do nas, ale są takie miejsca na tej płycie, w których trudno będzie odwrócić się za siebie. Tam dokonuje się kumulacja wytchnienia, od której może zakręcić się w głowie. W takich chwilach łatwo o pochopne decyzje, ale, moim zdaniem, to najlepsza okazja do doświadczenia terapeutycznej mocy ciszy.
To ona jest początkiem i końcem każdego dźwięku ‘Warszawy’.
I to dlatego dociera do nas jedynie to, co najpiękniejsze pomiędzy.
Arcydzieło.
Moim zdaniem, jedna z najlepszych płyt 2024 roku, bez podziału na kategorie.
Również jedna z najpiękniejszych i najskromniejszych jakie zdarzyło mi się słyszeć.
Albert Karch, Gareth Quinn Redmond, Wrwtfww Records: Thank you for every single emotion flowing from this album

Last modified: 2025-04-06