Był październik 1973 roku, kilkanaście minut po północy.
Właśnie dobiegł końca festiwal Jazz Jamboree i publika zaczęła opuszczać Salę Kongresową w Warszawie. Część zdążyła już wyjść.
I właśnie w tym czasie na scenę zaczęli wchodzić…muzycy. Rozpoczęło się rozstawianie, strojenie instrumentów, słowem, przygotowanie do nocnego jam session.
Kto nie zdążył wyjść z Sali ten był świadkiem absolutnie niepowtarzalnego wydarzenia…kto wie, czy nie najlepszego koncertu ówczesnej edycji JJ. Na scenie pojawiła się ścisła czołówka polskiego jazzu, muzycy znani i doceniani na całym świecie. Sytuacja niczym spełnienie snu, marzenia, o którym nawet nie myśli się głośno.
Obsługa wiedziała o planowanym zajściu, realizatorzy także, dlatego wszystkie kolejne pokolenia mogą chociaż posłuchać tego nieprawdopodobnego zderzenia artystycznego.
Jestem pewien, że deski sceny ugięły się pod ciężarem samych nazwisk: Namysłowski, Makowicz, Trzaskowski, Bartkowski, Kurpiński, Dąbrowski, Suchanek, Nahorny, Cieślak, Jarczyk, Szukalski, Sadowski, Karolak, Seifert, Jarzębski, Ptaszyn Wróblewski, Muniak…nazwanie tego projektu All Stars nie oddaje w pełni galaktyczności tego składu.
Gdy tacy muzycy spotykają się na jednej scenie, wiedzcie, że szykuje się coś całkowicie wyjątkowego.
Coś o czym przyszłe pokolenia będą mówić z niedowierzaniem.
I tak w rzeczy samej było – Kongresowa do godziny 4 rano wypełniła się 24 karatowym jazzem. Bez napięcia, bez rywalizacji, bez jakiegokolwiek ciśnienia.
Doskonała zabawa wybitnych muzyków, którzy zagrali w składzie, o którym wielu mogłoby jedynie pomarzyć.
Płytę otwiera 17 minutowy 'Neskim Blues’ autorstwa Michal Urbaniak i Zbigniewa Namysłowskiego.
Bezceremonialnie, jakby z rozpędu, wjeżdżają saksofony (w tym utworze gra 5!), bębny, bas…i zaczyna się nocny lot w nieznane.
Najlepiej zamknąć oczy i wyobrazić sobie co musieli czuć muzycy, którzy to grali. Doskonale rozbujana kompozycja, w której znalazło się miejsce dosłownie dla każdego. 'Dęciaki’ grają jeden po drugim zakręcając całość do niemalże psychodelicznych kształtów. Posłuchajcie choćby totalnie odrealnionej partii solowej Namysłowskiego, który zagrał na saksofonie podłączonym do wzmacniacza przez efekt wah-wah!
Opary freestyle unosiły się nad sceną gdy muzycy dołączali jeden po drugim – tu wszystko jest zagrane na tak wielkim luzie, że trudno tego nie wyczuć.
Co więcej, ta 'pływająca’ atmosfera udziela się słuchającym.
Solo na organach Hammonda genialnie wypłaszcza ten fragment utworu pozwalając przemówić także bębnom a, że gra nie kto inny jak Czesław Bartkowski to jasnym jest skąd ten obezwładniający groove. Jednakże całość odrywa się od ziemi w chwili wejścia Zbigniewa Seiferta – pojawienie się skrzypiec zmienia zupełnie gęstość tej kompozycji. Robi się naprawdę halucynogennie. Wszystko wibruje wokół i trudno wręcz wytrzymać taki napór dźwięków. To jeden z takich momentów gdy jesteśmy wystawieni na tyle piękna, tyle bodźców, że trudno sobie z tym poradzić.
A przecież to dopiero połowa utworu!
Kolejne solo na saksofonie, na organach – wirtuozerii nie ma końca, ale kiedy jak nie w takiej chwili jest okazja by zagrać wszystko co gra wewnątrz, do ostatniej nuty.
Równo w 15 minucie pojawia się solo Adama Makowicza na fortepianie i jest to najlepsze możliwe zwieńczenie tej swoistej jazzowej defilady. Fenomenalny 'Neskim Blues’ dobiega końca,
ale coś co w normalnych warunkach byłoby przedłużonym bisem tutaj jest otwarciem nieformalnej części koncertu.
Na drugi cel muzycy wzięli kompozycję MIlesa Davisa 'Solar’.
Zaczyna się od lekko podanych saksofonów, ale przesterowany, motoryczny bas w dole sugeruje, że lada chwila będzie miał miejsce zwrot akcji. I ma.
Całość skręca nagle w stronę dość mocno improwizacyjną co daje niesamowite poczucie osaczenia. Bas cały czas trzyma azymut, ale bębny, saksofony, to wszystko jest tak zagrane byśmy jak najszybciej się zgubili w gąszczu dźwięków.
To taki rodzaj wykonania, w którym trudno złapać się czegokolwiek na dłużej – wszystko jest tak poszatkowane i dzieje się tak dynamicznie, że czujemy się oszołomieni.
Pojawienie się organów przerzedza nieco atmosferę i wprowadza doskonały groove, który zaprowadzi nas do solowego popisu Bartkowskiego wieńczącego cały utwór.
Po takich dwóch uderzeniach trzeci na płycie 'Peace’ – kompozycja, którą napisał Horace Silver jest niczym oddech, którego potrzebujemy po wynurzeniu się na powierzchnię.
Przepiękna, hipnotyczna opowieść, w której wszyscy zagrali w nieprawdopodobnie czujny sposób.
Partia skrzypiec Seiferta jest po prostu bezkonkurencyjna – są tu wszystkie możliwe emocje, które można przekazać skrzypcami.
Seifert grał tak jakby struny wrosły w jego aorty.
W tym utworze partie solową na fortepianie gra etatowy saksofonista Zbigniew Namysłowski i trzeba przyznać,
że perfekcyjnie wkomponował się w zbudowany wcześniej klimat.
Oszczędnie, ale jakże wyraziście. Jego gra jest pełna ciepła
i bliskości, ale to następująca po niej 'skradająca się’ partia organów Hammonda na koniec wprowadza temperaturę, od której robi się naprawdę gorąco. Arcymistrzowskie wyczucie i dobór dźwięków oraz brzmienia powodują, że te kilkanaście taktów nabiera prawdziwej magii.
Na koniec ponownie Miles Davis i jego klasyk 'So What’ – kompozycja, przy której wszyscy mogli się popisać.
Doskonałe flow od pierwszego akordu.
Zagranie tego utworu na koniec zadziałało jak powiew rześkiego powietrza a przecież dobiegała już 4 rano!
Fenomenalne saksofony, w tym ponownie Namysłowski ze swoja partią na efekcie wah-wah, Seifert na skrzypcach w niesłychanie wirtuozerski sposób napędzają tę kompozycję, ale show kradnie wszystkim końcowe solo na organach Hammonda – czegoś takiego nie słyszeliście!
To już bieg po ostrzach psychodelii jazzowej – przeszywające, całkowicie przesterowane brzmienie, nieprawdopodobna ekspresja grania i do tego jeszcze całość podbita genialną grą Jarczyka na fortepianie i Bartkowskiego na bębnach – to jeden z najbardziej pamiętnych fragmentów tego jam session.
Ta noc przeszła do historii polskiej muzyki jazzowej.
Nazwiska wagi superciężkiej rozbłysły w jej ciemnościach, ale na szczęście nie przyćmiły muzyki. To jeden z tych występów,
na których można poczuć się obezwładnionym.
Kumulacja tych wszystkich talentów mogła dać chaos a tymczasem dała precyzyjnie wymierzony audio-nokaut.
’Night Jam Session in Warsaw’ to album, który niesie w sobie jeszcze dodatkowe przesłanie dla wszystkich kolejnych pokoleń: nie wychodźcie z koncertu dopóki nie zaczną znikać instrumenty ze sceny.
Last modified: 2024-03-22