Hamburg.
6 dzień słońca, 2 dzień obchodów urodzin zatoki (Hafengeburstag).
W tym portowym mieście, w którym rzekło się mówić, iż ‘nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani ludzie’ tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi skorzystało z wyjątkowo sprzyjającej aury i przemierzało w tę i z powrotem wszystkie zakamarki HafenCity oddając się mniej lub bardziej głośnym zabawom przygotowanym specjalnie na tę okazję. Jeśli dodać do tego jeszcze historyczny, po 13 latach, awans do Bundesligi lokalnego i absolutnie kultowego klubu piłkarskiego St.Pauli…można sobie wyobrazić poziom decybeli szczęścia większości mieszkańców.
I w tych naprawdę hałaśliwych okolicznościach (data koncertu nie była związana z obchodami), w murach jednej z najpiękniejszych (moim zdaniem) sal koncertowych świata – Elbphilharmonie, chwilę po godzinie 20 Brad Mehldau, Jorge Rossy oraz Felix Moseholm rozpoczęli swój niepowtarzalny występ.
Odcięcie.
Wyciszenie.
Zapomnienie.
Doprawdy trudno określić stan, w który Trio wprowadziło 2000 osób na widowni.
W jednej chwili Hamburg przestał istnieć…rozpłynął się gdzieś daleko w bezszelestny sposób. I nie przeniknął już w żadnej formie do niewzruszonych wnętrz filharmonii, w których niema ekstaza mieszała się ze wzruszeniem, euforią, zadumą i pewnie niedowierzaniem, że można do tego stopnia zatracić się w dźwięku.
Hipnotyczne wręcz zgranie trzech muzyków.
Wzajemne napędzanie, tonowanie, stymulowanie do lotu ku nieznanemu. Słuchając kolejnych utworów rosło fizyczne poczucie odrealnienia przerywane jedynie aplauzem publiki.
Chwilowe wybudzenie i…powrót.
To, co na płytach brzmi doskonale, na scenie dostało wiatru, kolorów i przede wszystkim niezwykłej mocy…delikatnej, ale zdecydowanej.
Muskającej, ale niezmiennie napierającej do przodu.
Niczym woda, wpływająca codziennie po południu do miasta, wypełniająca miękko jego wyschnięte kanały…nie inaczej było wieczorem z muzyką w filharmonii. Wystarczyło jedynie poddać się nurtowi.
Koncerty trio to mieszanka zarówno utworów zespołowych jak i tych solo, granych przez samego Mehldaua. Kompozycji własnych i coverów (np. fenomenalnie zaaranżowany ‘Estate’ Bruno Martino czy ‘Long Ago and Far Away’ autorstwa Jerome Kerna). W ten sposób tworzy się oszałamiające spektrum muzycznych światów…jazz, blues, pop, klasyka..a wszystko podane z taką maestrią, że aż zapiera dech. Utwory łączą się ze sobą, przenikają…swobodnie pasażując do nieoczywistych, zaskakujących momentami kształtów.
Naturalność.
Skromność.
Bezpretensjonalność.
Mistrzowie szczerej aury.
Niemalże 2 godziny aksamitnego kamuflażu skutecznie chroniącego przed otaczającym zgiełkiem. Trudno po czymś takim wrócić do rzeczywistości.
Kunsztowny, obłędnie wysmakowany koncert, którego echo jeszcze długo będzie wyznaczać jakość kolejnych doznań.
Last modified: 2024-10-20