Jedna z tych płyt, od których ciężko będzie się Wam uwolnić.
Gabor Szabo i jego magiczna gitara w szczytowej formie zadbali o to by kolejne pokolenia wracały do niej niczym do punktu odniesienia.
Muzyka czy klimat?
Dylematom nie będzie końca i Szabo tego nie ułatwia.
Oba składniki spowodowały, że ten album jest po prostu absolutnie hipnotyczny, ale zastanawiam się, który z nich pojawił się jako pierwsza myśl w głowie tego fenomenalnego gitarzysty jazzowego. Dla mnie mogło zacząć się od klimatu – aura Gabora Szabo na kilku autorskich jest wręcz szamańska.
Zacznijmy od samego początku – ’24 Carat’ – autorska kompozycja Węgra.To co tu gra i jak gra zahacza o rytuał.
Czasem jest tak, że słuchając muzyki zatracamy się w niej do tego stopnia, że resztkami świadomości błagamy o koniec – tutaj on nie nadejdzie, nikt nie wysłucha tych próśb.
Gabor Szabo w sposób maniakalny wręcz rozkręca euforię i trans.
A wszystko w lekko latynoskim choć również i cygańskim stylu.
To w sumie nieistotne biorąc pod uwagę fakt, że i tak nie da się zmierzyć temperatury tego utworu – nie ma na to skali!
Początek tej kompozycji świetnie wprowadza nas w ognisty świat gitary Szabo, świat, w którym nie ma nic trwałego. Momentami kanonady dźwięków wypełniają przestrzeń w taki sposób, że trudno się swobodnie poruszać. A całość, metodycznie budowana od pierwszego taktu zmierza ku niezapomnianej eksplozji, w której udział biorą wszyscy muzycy.
Ta energia pełza po skórze, wnika w słuchaczy i podpala od środka.
To jest nie do zgaszenia, wyłączenie muzyki nie pomaga. Wierzcie mi.
4:55 – to jest ten moment. Gitara oddaje na chwilę pole fortepianowi a gra na nim Włodek Gulgowski, fenomenalny polski pianista jazzowy. To co we dwójkę z Szabo oraz pozostałymi muzykami tu zagrają jest dla mnie jednym z najbardziej uniesionych i transowych momentów w szeroko pojętej muzyce jazzowej. Bas z bębnami i wszelkimi przeszkadzajkami perkusyjnymi powodują, że ziemia drży pod nogami – to wręcz fizyczne doznanie!
Ręce się pocą od samego słuchania.
Absolutnie mistrzowskie podejście Szabo, który grając początkowo partię solową odpuszcza i pozwala Gulgowskiemu rozkręcić utwór do postaci wręcz halucynogennej.
I sam dołącza, ale grając niesamowicie oszczędnie, z boku, podbijając tylko stopień uzależnienia.
To jest niczym opętanie, którym napawamy się do zaniku tętna.
Ponad 3 minuty totalnego jazzowego obłędu.
Miażdżący początek albumu.
Drugi utwór 'Django’ autorstwa Johna Lewisa z Modern Jazz Quartet pozwala wrócić do normalnej pracy serca i złapać równowagę. Kontemplacyjny, kameralny, bardzo bliski i emocjonalny jakby Szabo grał gdzieś obok nas.
Przepiękna, cicha opowieść, w której każda nuta wybrzmiewa w długi i zrozumiały sposób. Gra tylko gitara z okazjonalnymi partiami basu co daje niesamowite poczucie intymności.
To taka chwila gdy zdajemy sobie sprawę, że gdyby nuty były słowami moglibyśmy poczuć się skrępowani szczerością wypowiedzi dlatego tym bardziej doceńmy fakt, że Szabo zagrał nam to wprost do ucha.
W ten sposób kończy się pierwsza strona i jest to najlepszy sposób zamknięcia.
Tak samo doskonały jak otwarcie strony B – 'First tune in the morning’ – po raz kolejny jego autorska kompozycja.
13 minut to zdecydowanie za mało, ten utwór powinien trwać 3 razy tyle a i tak byłoby mało.
Kolejne transowe, niesamowicie groove’owe granie.
Świetna sekcja rytmiczna, która w bardzo minimalistyczny aczkolwiek niesamowicie wyrazisty sposób rozwiązuje rytmikę tego utworu. Doskonały beat, który momentami brzmi jak zapętlony. Nad wszystkim Gabor Szabo ponownie rozpala szamański ogień. Tym razem będzie nieco wolniej, ale za to bardzo, bardzo metodycznie – przez 13 minut bębniarz gra jedno tempo i jeden rytm…czy potrzeba czegoś więcej do muzycznego odrealnienia? Szabo razem z Gulgowskim zawłaszczają raz po raz przestrzeń i grają bez zważania na wyporność ludzkiego organizmu. Bezgraniczny moment płyty…tu dowiadujemy się naprawdę sporo o przesuwaniu horyzontów
A na koniec 'Stormy’ autorstwa Jamesa Cobba i znowu, mimo tytułu, pogodnie i migocząco.
Dobrze, że ta płyta ma taką konstrukcję.
Trans, hipnoza, zapomnienie mieszają się z nieco bardziej 'przyziemnymi’ emocjami dzięki czemu cały czas pamiętamy o miejscu, w którym to wszystko się zaczęło.
Ale…z czasem i o nim będziecie chcieli zapomnieć, taka to muzyka. Zacznijcie więc od małych kroków, nie spieszcie się…ta płyta i tak jest równia pochyłą.
Last modified: 2024-03-23