Upalny uścisk nut pożądania.
Lubieżna częstotliwość dobiegająca ze spękalin wyschniętych serc, w których na próżno już szukać jakiegokolwiek początku.
Serca puste, ale z natury rozpalone…więc strach igrać z czymś tak nieobliczalnym i podstępnie tlącym się.
To materia trudna do okiełznania…niczym czas przeszły, który nigdy nie odpuścił.
W zapiaszczonych aortach ludzkich życiorysów wciąż rozchodzi się echo minionych pragnień, które niczym stepowe biegacze, przemieszczają się między rocznikami zostawiając za sobą niezwykle efemeryczny, ale zapadający w pamięci ślad.
Taki zanikający niedosyt potrafi zabrzmieć jednocześnie niepokojąco, ale i ponętnie.
Dreszcz na skórze gwarantowany jednakże ten stan emocjonalnego rozdwojenia ostatecznie prowadzi…donikąd.
Bo podążając za tym wątłym tropem można przeoczyć wiele granic i finalnie znaleźć się w punkcie, z którego trudno będzie wrócić na tę jedną, właściwą drogę.
‘The Hot Spot’.
Album rozgrzany do granic wytrzymałości strun, membran i ustników.
Każde uderzenie, każdy wdech/wydech, każdy pomruk wznieca tu upalny podmuch, za którym ciągną się nieodwracalne konsekwencje.
Rzadko kiedy nuty mają tak sugestywną temperaturę ludzkich ciał splecionych intrygą nieznajomości.
Ta muzyka wciąga swoim niezwykle naturalnym transem w tempie kropli potu spływającej po skórze…istny rytuał fatalnego zapomnienia.
Południowy, parny blues miesza się tu z jazzową amnezją tworząc finalnie źródło impulsów rozbrajających zmysły.
Jakże łatwo stracić orientację w przestrzeni wypełnionej takimi dźwiękami..
Choć, gdy wilgotność na pięciolinii oscyluje w górnych zakresach ludzkiej wytrzymałości, to wszystko wydaje się być…usprawiedliwione.
Ta duszna ponętność wypełnia płytę w całości i nie pozwala nawet na chwilę wytchnienia.
Nieprawdopodobnie intensywny materiał nagrany przez legendarnych muzyków, których dokonania z reguły nie pozostawiały nikogo obojętnym.
Jednakże intensywność niejedno ma imię…na ’The Hot Spot’ to minimalizm muzyczny, w którym główną rolę gra rozpalona aura, natychmiast udzielająca się słuchaczowi. Ten prawdziwy skład jazz-blues all-stars nie sili się na popisy umiejętności solowych – wielkość tych artystów wyrażana jest w tym przypadku oszałamiającą celnością pojedynczych zagrań.
Mistycyzm wybrzmiewający z głosów i gitar Johna Lee Hookera a także Taj Mahala, którzy niczym szamani intonują kolejne zaklęcia, jest wręcz przeszywający.
Niespiesznie grane przez Roya Rogersa partie slide po rozpłomienionych strunach gitary przenikające się z atramentowo-nocną trąbką Milesa Davisa prowadzą narrację pełną podskórnych wyładowań. Na tle tego wszystkiego partie bębnów Earla Palmera zagrane zostały z takim wyczuciem, że temperatura całości wyłącznie rośnie…z utworu na utwór.
Liturgia ognia, który magnetyzuje, przyzywa i uświadamia z jak gigantyczną iluzją wikłającą emocje przyjdzie nam się zmierzyć. Labirynt domysłów i skrzętnie skrywanych (do czasu) marzeń. Nic nie jest tu podane w oczywisty sposób choć mogłoby się wydawać, iż wszystkie nuty zostały zagrane..
I właśnie ta powolna celebracja niewidocznego ma niebywale uwodzicielską moc.
Odległy dreszcz, który jest początkiem krytycznych wstrząsów.
Kompozycje, które wyszły spod ręki Jacka Nitzsche to moim zdaniem istny majstersztyk muzyki filmowej. Doprawdy, trudno o lepsze współistnienie obrazu Dennisa Hoppera z dźwiękiem, który koloruje dosłownie każdy kadr czyniąc go jeszcze bardziej wymownym.
Noir w pełnej krasie, ale zagrane w płomieniach słońca, które wypala każdy cień.
Jak wówczas schować się przed wszechobecnym pożądaniem?
Aranżacyjnie, na ścieżce dźwiękowej zderza się dzień (blues) z nocą (jazz) budując intrygującą percepcję zdarzeń. Paradoksalnie, lżejsza w wymowie trąbka Milesa, wnosi do utworów ogrom nokturnowego, ale i wyjątkowo namiętnego klimatu…jest niczym aksamitna pięciolinia pełna nut wijąca się zmysłowo po ciele.
Za to blues podpala niuanse torujące drogę do kłopotów…milisekundy spojrzeń, trzepot rzęs, drżenie kącika ust czy szept spierzchniętych od pragnień ust…wszystko to słychać po prostu idealnie…aż czujemy to na własnej skórze.
Znając film, trudno go nie słyszeć w tej muzyce…niemniej, nie jest to warunek konieczny.
Jestem przekonany, że ta sesja ma czar ponadczasowy i niezależny od obrazu, do którego została napisana.
Jest w niej zarówno zwiewność bawełnianych włosów unoszących się na upalnym teksańskim wietrze jak i głębia prerii skrywających niejedną tajemnicę…dlatego najlepiej przygotować się na jej odsłuch by nie żałować żadnej z decyzji, które trzeba będzie podjąć w trakcie.
Ta muzyka wybaczy wszystko poza jednym: obojętnością.
Hot!
Last modified: 2024-04-06