Na styku dwóch światów stanął portal do niedomkniętej pętli czasowej bez końca rozbrzmiewającej echem wydarzeń sprzed 58 lat. Niczym jazzowy wir grawitacyjny przebijający się przez dekady niebytu, muzyka z tego koncertu dotarła właśnie do naszej teraźniejszości by uświadomić nam, że pamięć dźwięku jest nieomylna.
Raz zagrane tony, zostają w przestrzeni na zawsze, ale nie zawsze znajdują najkrótszy dystans do nieśmiertelności. Wiele z nich znika w czeluściach blaknącej ludzkiej pamięci by pozostać jedynie (i aż) pragnieniem wyświetlanym w postaci okruchów wspomnień. Złożenie ich w całość to nic innego jak przywoływanie duchów do cielesności nut, z których następnie można odtworzyć takt po takcie misterium, które przeciwstawiło się upływowi czasu.
Krzysztof Komeda, Tomasz Stanko, Czesław Bartkowski, Michal Urbaniak i Jacek Ostaszewski. Kreatorzy, uczestnicy i świadkowie tego niezwykłego wydarzenia, po którym aplauz duszy nie cichnie nigdy. Spleceni przeszłością, rozdzieleni prozą życia…kwintet chwil minionych, zgrany do granic ponadczasowości.
Występ na Festiwalu Jazzowym w Pradze jest bezdyskusyjnie doświadczeniem bez daty ważności – zawsze działającym z jednakową mocą na słuchacza.
Niewątpliwie największa w tym zasługa ultraautentyczności, która dosłownie wylewa się z tych nagrań i niesie ze sobą wszystko to za co świat pokochał tych muzyków.
Zaczepna bezkompromisowość, świetnie słyszalna ekscytacja unosząca wręcz wszystkich członków zespołu, ale przede wszystkim szarmancka elegancja w przesuwaniu granicy między sceną a publiką stanowią o wyjątkowości tego występu. Kwintet gra niezwykle blisko, momentami wręcz dotykowo co przekłada się na zjawiskowe poczucie intymności.
Trzeba przyznać, że sporo tu aranżacyjnej surowości i szelmowskiego nieokiełznania, ale tętniącego piękną dojrzałością emocjonalną, która rzuca swój miękki czar na całość koncertu powodując, iż całość brzmi bardzo, bardzo ciepło.
Dlatego słucha się tego po prostu z zapartym tchem.
Otwierające ‘Repetition’ mogłoby, zgodnie z tytułem, powtarzać się w nieskończoność.
To prawdziwa wykładnia nastroju tego wieczoru.
Jest tu absolutnie wszystko…od lirycznej posępności kontrabasu Ostaszewskiego, przez hipnotyczny fundament bębnów Bartkowskiego, na którym kolejno Komeda, Stańko i Urbaniak malują swoje partie wszystkimi odcieniami jazzowej amnezji.
Lekkość i wirtuozeria solowych popisów tej trójki miesza się swobodnie z motorycznym, ale niesamowicie kreatywnym (Bartkowski!) zdyscyplinowaniem sekcji dając oszałamiające doznanie odrealnienia. Niby trzymani jesteśmy w ryzach obłędnego groove sekcji rytmicznej jednakże na wszystkie strony wyszarpywani przez żywiołową grę pozostałych instrumentów. Totalne rozwibrowanie!
‘Sophia’s Tune’ w prawdziwie komedowski sposób rozleniwia atmosferę. Wspomniane ciepło rozlewa się ze sceny, na której, w idyllicznych wręcz proporcjach, podzielona została przestrzeń między muzykami.
Każdego słychać, każdy zagrał swoje pięć minut a mimo to odbieramy to całościowo bez jakichkolwiek szczelin.
Wiele słów, jedno wyznanie…i zawsze malowane natchnieniem.
Przepiękne, niespieszne wykonanie, pełne rozmarzonej miękkości wciąga swoją intrygującą zmysłowością kreśloną niczym palcem po wodzie w słoneczny dzień…
Wyjście z takiego błogostanu bez szwanku możliwe jest jedynie dzięki łagodnemu dopasowaniu do zmieniającej się aury…i właśnie dlatego ‘Svantetic’ idealnie wkomponowuje się w ten moment przesilenia albumu. Ponad 18 minut wijącej się trajektorii, pełnej zmian tempa, nastrojów i kolorów. Momentami sielankowo, momentami monumentalnie a kiedy indziej stalowo ascetycznie.
W miarę rozwoju, ten utwór zaczyna bić ekstatycznym pulsem, który jest wypadkową fenomenalnej dramaturgii budowanej przez kwintet. Począwszy od nieśmiałego startu aż do chwili gdy całość rozpędza się do zapomnienia. Rozśpiewane linie saksofonu Urbaniaka, stańkowsko-punktująca trąbka i następnie odrywający się od ziemi fortepian Komedy, wpadającego finalnie z impetem w rozbudowany solowy popis Bartkowskiego, który swoją grą w tym fragmencie postawił na wykreowanie gęstego, zadymionego klimatu, z którego ostatecznie wyłoni się klamra wieńcząca całość tej epickiej kompozycji.
Istny kalejdoskop ówczesnego jazzu granego przez Komedę i Jego Kwintet!
‘Roman Two’, za sprawą świdrującego, hipnotycznie maniakalnego basu Ostaszewskiego i pędzącej, skrzącej się partii Bartkowskiego to gra na najwyższym stopniu jazzowej podniety. Nieco neurotyczna, ale perlista w wymowie partia Komedy, niczym znikający punkt, pojawia się to tu, to tam budując wszechobecne poczucie rozdygotania. Fenomenalna, opozycyjnie zagrana partia Tomasza Stańko stanowi swoisty kontrapunkt do gry sekcji, przez co możemy spokojnie smakować każdą zagraną przez trębacza nutę. Dokładnie w taki sam sposób zagrał Michał Urbaniak, którego solo wybrzmiewa niezwykle klarownie i soczyście.
Niesamowicie wypada finisz tej kompozycji (skądinąd znany z oryginału) gdy rozpędzony Ostaszewski pozostaje samotnie w grze. Po takim przebiegu całości ma się nieodparte wrażenie jakby przeoczył fakt, że muzycy zakończyli już występ…po czym każdy kolejno ‘aktywuje’ się z ostatnią zagrywką aż do ciszy ostatecznej.
Czternaście następnych minut to kolejna zmiana aury, świetnie rozładowująca napięcie. ‘Alea’ w wersji koncertowej dostaje nieprawdopodobnej lekkości, polotu i muzykalności. Partie solowe Urbaniaka i Stańki przejmują inicjatywę tłocząc do tego utworu czarujące ożywienie wypełniające swoim wigorem całą partyturę.
Ostaszewski z Bartkowskim ponownie, w perfekcyjny sposób, nadają ton warstwie rytmicznej, której rozbujania nie zmienia nawet nieco wycofana partia Komedy.
Bardzo jasny i pełen rozmachu moment występu.
Za sprawą ostatniego na płycie ‘Second Ballet Etiude’ ten nieco rozluźniony klimat będzie trwać już do końca. Szeroko, porywiście i brawurowo.
Rytmicznie wyrafinowany Ostaszewski, kunsztowny Komeda, niezwykle witalny Stańko i równie temperamentny Urbaniak…a do tego wszystkiego kolejne solo Bartkowskiego, tym razem nieco bardziej wirtuozerskie w wymowie.
Absolutnie modelowe zakończenie koncertu – dać przemówić wszystkim muzykom by każdy pozostawił po sobie wielki niedosyt.
Nie ma braw, które wynagrodziłyby taki spektakl.
Nie ma bisów, które zaspokoiłyby głód takich wrażeń.
Ponad pół wieku temu zagrano w taki sposób, że serca zatrzęsły się pół wieku później.
Efekt Komedy?
Na pewno, ale pamiętajmy, że na scenie było ich pięciu i każdy dołożył swoją ogromną siłę do tego dziejowego podmuchu.
I właśnie w tej konstelacji zabrzmiało to po prostu sejsmicznie.
‘Live in Praha 1964’ to jeden z tych koncertów, na które przenosimy się natychmiast, wraz z pierwszym słowem konferansjera i pierwszym taktem muzyki.
To pożądanie piękna, którego czas nie wycisza.
Na naszych oczach (i uszach) światy ludzi i duchów przenikają się, zatapiając w namiętnej harmonii napędzanej energią uwolnioną 58 lat temu zarówno na scenie jak i w jej lustrzanym odbiciu.
Artyzm takich chwil opiera się wszelkim zawirowaniom historii stając się wiecznym dowodem wielkości ludzi, którzy wypełnili je swoim talentem.
A my dzisiaj jesteśmy nową publiką, dla której Komeda i Jego Kwintet wyszli ponownie na scenę by zagrać głośno to, co jeszcze do niedawna było jedynie wyblakłym echem. Pokłońmy się zatem nisko tym genialnym muzykom bo długo kazaliśmy im na siebie czekać.
Gratulacje i wielkie podziękowania dla GAD Records za uratowanie tego wspomnienia.
Last modified: 2024-04-04