Uwaga, muzyka psychoaktywna! Ten album powinien być przepisywany na receptę.
Dla mnie jeden z najlepszych koncertów jazzowych jakie dane mi było słyszeć.
Nazwanie grupy towarzyszącej Michałowi Urbaniakowi na tym koncercie konstelacją nie jest w żadnym stopniu przesadą. Urbaniak, Urszula Dudziak, Makowicz, Karolak, Bartkowski – to iście galaktyczny skład muzyków, którzy na stałe zapisali się w historii polskiego i światowego jazzu.
Koncert w Filharmonii Warszawskiej jest dla mnie zjawiskiem, nie wydarzeniem. Tak potrafią zagrać najwięksi i najlepsi. Wierzyć się nie chce, że taka kumulacja talentów dała tak zorganizowaną formę. Tu każdy ma swoje pięć minut, ale w ogólnym rozliczeniu wszystkie te momenty budują prawdziwy jazzowy monolit.
’In Concert’ to jazzowy Stonehenge ze sceną jako miejscem kultu. To co dzieje się w trakcie tego występu wykracza poza tradycyjne pojmowanie muzyki jako medium. Tutaj dźwięki są pomostem pomiędzy tym co słyszalne a niewidzialne. Od pierwszych taktów zaciera się rzeczywistość, tracimy swoje ludzkie kształty i nawet nie wiadomo kiedy znajdujemy się w niebycie równoległym. Ta muzyka ma wiele horyzontów i każdy z nich ma inną barwę zatem trudno jednoznacznie określić gdzie dokładnie się znajdujemy w danym momencie koncertu.
Otwierający, rozbudowany 'Bengal’ jest ostatnim momentem na decyzję przed pełnym zanurzeniem. Totalnie transowy, wielowątkowy w swojej strukturze…ta muzyka przesuwa się ze sceny w kierunku słuchacza w poziomie rozcinając czas teraźniejszy na niezliczona ilość fraktali. Po tym utworze znikamy. Albo zdążyliśmy uciec albo rozpłynęliśmy się wraz z echem. Doświadczenie totalne. Każdy utwór na tej płycie ma nieprawdopodobną moc obezwładniającą. Z takim doznaniem się nie walczy, temu się poddaje bezwarunkowo.
Dialog między Urbaniakiem a Urszula Dudziak jest po prostu grany z innego wymiaru. Czy to unisono czy 'rozmowa’ czy solo, nie ma znaczenia, ta dwójka tworzy nieprawdopodobne linie melodyczne. Urbaniak gra na skrzypcach w taki sposób jakby miał do dyspozycji 3 razy więcej strun a Dudziak używa głosu, który momentami na pewno nie wychodzi z ludzkiego ciała…to po prostu niemożliwe by człowiek wchodził w takie rejestry i drgania.
Bartkowski gra na perkusji w tak rytualny sposób, że tworzy się wokół słuchacza wciągający wir i to w dużej mierze dzięki niemu nie możemy go w żaden sposób zatrzymać.
Makowicz, tu w swoim pierwszym, 'niepokornym’ okresie, z nieodżałowanym Fender Rhodes’em gra tak jakby grał o życie. Pojawia się w miejscach, w których powinien się pojawić a gdy już to robi, uzupełnia całość o nieprawdopodobne partie. Do tego Fender Bass – wystarczy posłuchać tych partii w dole, które razem z grą Bartkowskiego podbijają groove do granic ludzkiej wytrzymałości.
Całość wieńczy Karolak i jego legendarne linie grane organach Hammonda, które na tym charakterystycznym przesterze wprowadzają do tej muzyki ostatnią możliwą legalną dawkę nut-opiatów.
Dalej jest już teren zabroniony. Muzycy doskonale wiedzieli, że są tuż przy jego granicy…i świadomie ją przekroczyli.
Last modified: 2024-03-23