Jak Cię widzą, tak Cię grają.
Niezwykła opowieść o niezwykłym człowieku.
Dźwiękowy monument postawiony postaci już za życia pomnikowej…wyrzeźbiony w materii o niespotykanej plastyczności, dzięki czemu możliwe było oddanie każdego zagniecenia charakteru, każdego kłującego aspektu osobowości i oczywiście tego, co stanowiło o jego geniuszu: przepastnej wrażliwości.
Z połączenia kilku muzycznych światów powstała płyta o wręcz szamańskim wydźwięku i ogromnej sile oddziaływania. Tu nie ma miejsca na rozważania o zasadności pojawiania się którejkolwiek z zagranych nut – one wszystkie wydobywają się impulsywnie z poszczególnych muzyków niczym z gejzerów wypełnionych rozgrzaną do czerwoności kreatywnością.
Taka siła spaliła niejeden projekt, ale w tym konkretnym przypadku doszło do spektakularnego wybuchu, po którym muzyka Krzysztofa Komedy zabrzmiała jak nigdy wcześniej…i później. To wielka sztuka i jestem przekonany, że sam Mistrz byłby zachwycony słysząc jakże inne, fascynujące oblicze swoich utworów, które zostały przefiltrowane przez częstotliwości dusz ludzi poszukujących, tak samo jak on, muzycznego absolutu.
‘We’ll Remember Komeda’ to jedna z wielu płyt-hołdów dla Komedy, ale jedna z nielicznych, które zrobiły to całkowicie na swoich zasadach ukazując tak naprawdę głębię interpretacyjną jego dzieł. Momentami, to co doskonale znane, nie brzmi tu nawet znajomo dzięki czemu uświadamiamy sobie, że ‘drugie dno’ to zaledwie początek podróży.
Michal Urbaniak, Tomasz Stanko, Urszula Dudziak, Zbigniew Seifert, Attila Zoller, Roman Dyląg, Peter Giger – skład na miarę jazzowej Ligi Mistrzów…aż zatyka od zagęszczenia talentów! Niemniej, każdy z artystów wybrzmiewa na tym albumie donośnie, swobodnie i jednocześnie bezkonfliktowo koegzystuje z pozostałymi.
W oparach mistycyzmu tworzy się spektakl pełen nieoczywistych zderzeń. Granica między spokojem a chaosem jest niezauważalnie płynna co wielokrotnie skutkuje mocnymi tąpnięciami pięciolinii, która już i tak dźwiga spory ciężar audiopsychodelii. Mamy rok 1973 a więc jeden z najlepszych roczników w polskim (i nie tylko) jazzie co świetnie słychać w tej sesji.
Niepokojące rozedrganie rytmizuje wszystkie kompozycje co wprowadza niezwykle hipnotyczny klimat, spowijający całą płytę. Każda partia instrumentalna dopowiada jakąś część historii życia Komedy przez co dostajemy wyjątkowo ostry, ale stale ruchomy obraz. Przeglądamy się w odbiciach napisanych przez niego nut, ale za każdym razem słyszymy coś innego. Muzyczny, nomen-omen, astygmatyzm.
W ten sposób na tej płycie została zbudowana persona, która odciska wielkie piętno na kolejnych pokoleniach zarówno słuchaczy jak i muzyków.
To dzieło nieskończone, praca w toku, projekt bez końca.
Tu po prostu nie da się zagrać ostatniego słowa.
Otwierający ‘Choral and Repetition’ wprowadza nas w trans,
z którego nie wyjdziemy już do ostatniego echa. Istna liryka definitywnego zanurzenia, która swoją miękkością wyłącza naszą czujność. I gdy nagle w tym upojeniu pojawi się halucynogenna wokaliza Urszuli Dudziak, będzie już za późno. Przechodzimy do nowego wymiaru muzyki Komedy i doprawdy, trudno będzie zapomnieć to co się wydarzy. Riffowe, początkowo zdyscyplinowane partie Tomasza Stańko i Zbigniewa Seiferta (saksofon!) przepoczwarzające się w kąśliwe, spiralne zaklęcia są absolutnie spektakularnym przeżyciem. Do tego spiętrzenia bębnów Gigera, urojenia basu Dyląga, obłęd w głosie Dudziak…a to wszystko grane w ciągu zamierzonych kolizji, które co chwilę wyhamowują ten szaleńczy pęd by za ułamek chwili ruszyć dalej przed siebie – oto gotowa recepta na rytuał. Fenomenalna wizytówka bezkompromisowości aranżacyjnej i jednocześnie uderzającego (dosłownie!) zgrania.
‘No Lovesong at All’ zwalnia, czaruje i zakrzywia nieco rzeczywistość. Rozpływająca się gitara Zollera współgra idealnie z kontemplacyjnym kontrabasem a otoczona aksamitem wycofanych talerzy i przeszkadzajek pozwala rozmarzyć się w cieple wspomnień. Piękny, choć krótki, moment wytchnienia wyciszający emocje przed kolejną odsłoną.
Już początek ‘Crazy Girl’ jasno sugeruje, że nie będzie to klasyczny cover tego klasyka. Urszula Dudziak w szczytowej formie rozpadu muzycznej osobowości, adekwatnie do tytułu utworu, otwiera puszkę pandory z wielogłosami, efektami i nieskończonym ambientem pełnym hiperaberracji dźwiękowych.
Maniakalna wręcz wokaliza wnika w nas zaczepiając się każdą swoją nierównością i rezonuje na poziomie mentalnym. Powalająca moc szaleństwa, które…tak, uwodzi.
Dudziak trzyma nas mocno za rękę i ciągnie za sobą w głąb kompozycji, która z czasem, za sprawą partii Tomasza Stańko, wchodzi w znany komedowski klimat. Niemniej, pojawiający się po raz pierwszy tak wyraźnie Michał Urbaniak dba od początku by poczucie lekkiej obsesji nie opuściło nas nawet na chwilę.
Trzmielowa partia skrzypiec dobiegająca z obu kanałów skutecznie kotłuje myśli podczas odsłuchu.
Słodka magia natręctw, których nie chce się odganiać.
Partie Urbaniaka wprowadzają całkowicie nowe doznania do tego utworu i choć w chorusie, wraz z trąbką Stańki, tworzą cudownie oniryczną aurę przywołując atmosferę oryginału to jednak w większości odpowiadają za narastającą psychozę.
‘Crazy Girl’…nic dodać, nic ująć.
Najdłuższy na płycie, prawie 11 minutowy ‘Oh My Sweet European Home’ jest modelowym wręcz przykładem budowania dramaturgii typowej dla tego projektu. Tajemniczy, nieco bluesowy wstęp w wykonaniu Zollera przejmuje z naturalną miękkością Stańko, budując fundament pod rozwijające się w powolnym tempie zamyślone, subtelnie nieobecne, solo skrzypiec Urbaniaka. Niesamowity fragment.
A wszystko to zagrane w narastająco-sugestywny sposób przez co z każdym taktem czujemy, że zmierzamy ku przełamaniu. Następuje ono po ponad pięciu minutach rozkojarzenia, za sprawą ponownie odrealnionej Urszuli Dudziak, która odblokowuje całkowicie nowy, ukryty poziom tej kompozycji. Kotłujące się w konwulsjach wokale, rozgorączkowane bębny i sekundujący im kontrabas zasysają słuchacza niczym czarna dziura, po której zostaje tylko złowroga cisza.
I de facto, ostatnie dwie minuty generują nieludzkie wręcz ciśnienie choć po wcześniejszym chaosie ani śladu – oto wzorcowy przykład operowania nastrojem w muzyce.
A skoro mowa o nastrojach…‘Kattorna’ idealnie rozładowuje napięcie swoją mocno napowietrzoną aranżacją.
Sporo tu lekkości i otwartości choć oczywiście to wciąż przestrzeń pełna fałd i załamań niwelowanych w sporym stopniu przez rozbujany groove. Świetna, drążąca linia kontrabasu i gęste bębny tworzą niezwykle namiętny wir, do którego dołączają pozostali muzycy ze swoimi partiami solowymi – każdy płynie tu na swojej fali upojenia. Te drgania w niezwykle łatwy sposób przechodzą na nas.
Na koniec Michał Urbaniak i spółka zostawili jedną z najbardziej ikonicznych kompozycji Krzysztofa Komedy – kołysankę z filmu ‘Dziecko Rosemary’.
‘Rosemary’s Baby’ zagrano na dziesiątki sposobów, ale ta wersja, moim zdaniem, w unikalny sposób oddaje tę specyficzną aurę grozy, znaną z pierwowzoru.
I czyni to w zdecydowany, bardzo dosadny sposób przy użyciu relatywnie prostych środków.
Od początku Dyląg z Urbaniakiem kreują ultraposępną i złowrogą atmosferę a pojawienie się głosu Dudziak zwiastuje szaleństwo w czystej postaci, które finalnie wysuwa się na pierwszy plan przecinane tu i ówdzie sztyletami trąbki Stańki. Ostatnie 30 sekund to już prawdziwy audioterror w wykonaniu całego zespołu, po którym zapada czerń nicości.
Zostajemy sami w bezechowej komorze naszego umysłu, który potrzebuje chwili by przypomnieć sobie właściwy rytm funkcjonowania.
Wielka odwaga muzyków za przekroczenie płochliwej linii standardu została sowicie nagrodzona. Powstała płyta, która nie tylko upamiętniła wielkość Krzysztofa Komedy, ale także ustaliła galaktyczny poziom aranżacyjny i wykonawczy dla wszystkich przyszłych prób grania jego twórczości.
W mojej opinii, niewielu artystom udało się zagrać równie ekscytujące i przede wszystkim oryginalne wersje komedowskich klasyków.
‘We’ll Remember Komeda’ to album-portal, od którego zaczyna się niezwykła podróż po krętych, ale jakże wciągających ścieżkach jazzu, które od początku swojej kariery wytyczał Komeda.
4 lata po jego przedwczesnej śmierci, ta grupa śmiałków nie tylko pokonała tę samą trasę, ale również wskazała swoje własne, nowe szlaki.
Dzięki temu to właśnie z nimi odkrywamy wszystko czego nie słyszeliśmy w Komedzie jakiego znamy.
Arcydzieło.
Last modified: 2024-03-26