
Jeżeli szukacie na dzisiaj dystyngowanego, eleganckiego i pełnego finezji jazzu to moim zdaniem nie mogliście lepiej trafić.
Ten album łączy w sobie niesamowitą grację wykonania i kompozycyjny artyzm.
Trio w składzie: Richard Beirach, George Mraz i Jack DeJohnette nagrało muzykę tak eteryczną, tak wysublimowaną, że aż dziw,
że te wszystkie dźwięki nie znikają gdzieś pod drodze do nas. Uzależniająca delikatność, którą tak łatwo zgubić w codzienności. Dlatego takie płyty jak ta powinny być pod ręką zawsze…i wszędzie.
Otwarcie albumu, 'Sea Priesters’, urzekające, krystalicznie czyste piano Beiracha i ta aura uniesienia!
To jest niczym widok, którym chcemy upoić się do stanu zapomnienia.
DeJohnette i Mraz tworzą pierwszą warstwę tej muzycznej rosy grając z ogromnym wyczuciem i spokojem co pozwala Beirachowi rozwijać swoją narrację w niespieszny, precyzyjny sposób.
Moment, w którym DeJohnette zostaje sam jest najlepszym przykładem genialnej cierpliwości w budowaniu zmysłowego klimatu. Towarzyszy mu tylko cisza, z którą sprawiedliwie dzieli się tym momentem na płycie.
Jest blisko, jest bajkowo, jest…bezwietrznie.
’Pendulum’ wnosi zmianę nastroju, ale nie sposobu opowiadania. Cały czas Beirach gra w niezwykle przejrzysty sposób co robi ogromne wrażenie zwłaszcza gdy tuż pod nim bębny i kontrabas zagęszczają nieco rytmikę.
Partia solowa Mraza jak zwykle zagrana 'luksusowo’ – nie przypominam sobie albumu, na którym jego kontrabas brzmiałby inaczej. De facto, George Mraz jest jednym z najbardziej 'szykownych’ kontrabasistów jakich słyszałem.
Zresztą, na tym albumie wszyscy dostosowali się do tego jakże wysokiego poziomu muzycznego savoir-vivre – niezależnie od tego kto przejmuje prowadzenie, to nadal jest to muzyka niesamowicie zmysłowo rozedrgana. Kompozycyjnie Beirach stworzył diament, który z pomocą pozostałej dwójki oszlifował do perfekcyjnego wyglądu.
Chwila wyciszenia w 'Ki’ to kolejny dowód na zgranie absolutne tego trio – misternie tkana pięciolinia rozwija się w cudownie miękki sposób. Otwierające, wycofane nieco piano, szepcze początek historii by dopuścić po chwili pozostałą dwójkę i poprowadzić nas do końca pierwszej części. Ten utwór jest momentem przytulnej refleksji pozwalającym docenić nadzwyczaj sensualny charakter tej muzyki.
Warto w tym momencie zrobić krótką pauzę, pozwolić wybrzmieć myślom, ponieważ strona B zaczyna się od 'Snow Leopard’, utworu, w którym muzycy przypominają, że potrafią zagrać także mocniej i bardziej improwizacyjnie. W tej kompozycji wszystko się trzęsie a sporo energii uwalnia DeJohnette, który świetnie podbija impulsywną grę Beiracha.
Robi się niezwykle 'surowo’ – niesamowite jak nagle trio zrzuca z siebie cały powab i delikatność.
Doceniam bardzo fakt, że Beirach nie bał się złamać nastroju tej płyty taką kompozycją, która ewidentnie wybija z somnambulicznej aury wykreowanej na pierwszej części.
Wielkie brawa za niesamowity wiatr, który na dobrą sprawę pojawił się tak naprawdę znikąd.
Ostatni, tytułowy 'Elm’ zatacza jednak koło i z powrotem jesteśmy tam gdzie to wszystko się zaczęło.
Przepiękna, nieco epicka opowieść na koniec albumu, która jest niczym ostatnie kilometry długiej podróży.
Finalnie docieramy tam, gdzie możemy zatrzymać się bez poczucia żalu.
To wszystko brzmi jak muzyka drogi do miejsca z marzeń.
Ambient tej płyty nie ma granic.
Wszystkie dźwięki cudownie wybrzmiewają do ostatniego tchnienia echa i nasycają powietrze lepszym tlenem.
Niech to dzieje się jak najczęściej, ta terapia przyda się nam wszystkim.
Last modified: 2024-03-24