Kazać słońcu świecić na purpurowo.
Sprawić by świat zaczął jawić się nam w innym kolorze.
Zatrzymać czas by nie było wschodów ani zachodów…ciągły szczyt niczym niekończący się test naszej odporności na nowy układ sił w otaczającej nas rzeczywistości.
A wszystko za sprawą dźwięków, z którymi Tomasz Stańko bez strachu porwał się na słońce, konsekwentnie przysuwając coraz bliżej siebie granicę, za którą wszystko obraca się w bezwartościowy jazzowy popiół.
W ten sposób wykreował podczas sesji nagraniowej w Monachium nieprawdopodobnie wąskie terytorium, na którym wraz z pozostałymi muzykami kwintetu, zafunkcjonował w sobie tylko znany, ekwilibrystyczny sposób, zawężając margines błędu do katastroficznego minimum. Ilu ludzi tak potrafi?
Wstrzymać słońce i ruszyć muzykę?
‘Purple Sun’ to jedna z tych płyt, które bezlitośnie podnoszą poprzeczkę zarówno autorom jak i słuchaczom. Tu nie ma mowy o jakichkolwiek negocjacjach. Nie było kompromisów przy nagrywaniu, nie będzie przy odsłuchu. Wszystko albo nic.
To jest tak zagrane, że trudno zmieścić choćby jedną dodatkową nutę.
Nie ma szczelin, nie ma pęknięć…monolit idealny.
A jednocześnie, w środku jest tyle miejsca, tyle światła i powietrza, że można śmiało zamknąć się w tym mikroświecie od wewnątrz – na całe dodatkowe nowe życie, które Stańko wraz z zespołem daje nam w trakcie odsłuchu tego albumu.
Seifert, Hartmann, Muniak, Stefański – można dostać zadyszki wymieniając te nazwiska.
Prawdziwi Jeźdźcy Purpurowego Słońca.
Absolutna czołówka muzyków, których chciałaby u swojego boku mieć większość jazzmanów.
Taki skład może być przekleństwem…a może być proroctwem niepowtarzalnego wydarzenia.
5 wybitnych indywidualności z autonomicznymi, bezkarnie ewoluującymi horyzontami, których linie musiały nagle pokryć się dając jeden, niezwykle wyraźny i wyrazisty obraz.
I dały.
To pierwsza okazja kiedy możemy spojrzeć słońcu prosto w oczy.
Ono nie oślepia, nie pali a jego promienie niosą zupełnie nową energię.
Wbrew pozorom, jest tutaj całkiem…purpurowo ciemno.
Ogarnia nas uczucie jakiego doświadcza się obcując z czymś przepotężnym, wiecznym.
Czymś co definiuje przyszłość, niezależnie od tego jak daleko ona jest i jak długo będzie trwać.
Aura tej płyty jest tym, co powinno w mniejszym lub większym stopniu, dotknąć każdego człowieka. Niczym właśnie słońce – jednego opali, drugiego ogrzeje a jeszcze innego uratuje przed zamarznięciem.
Ta muzyka na pewno pozwala nam wszystkim odkryć zupełnie nowy kolor dźwięku.
Brzmi jak malowana, chciałoby się powiedzieć.
Jej różnokształtność pozwala dopasować się do wszystkiego co napotka na swojej drodze.
Dlatego jest tak porażająca w wyrazie. Dynamizm zachodzących w niej zmian po prostu obezwładnia. Od klimatycznych, wycofanych wprowadzeń, interludiów po opętane kaskady nut, które masowo zalewają nas z każdej strony.
‘Purple Sun’ to prawdziwy audiospad polskiego jazzu!
Łatwo w czymś takim stracić oddech więc przygotujcie się na dłuższe momenty na długu tlenowym, ale ten Kwintet spłaci go Wam z nawiązką.
Otwarcie płyty jest mocno filmowe. Wszystko pachnie tu celuloidem, ale jeśli dobrze się wsłuchacie w grę Stefańskiego na bębnach, szybko odgadniecie dalszy rozwój wypadków.
Narowistość, nawet w spokojnym intro, pokazuje, że tuż pod pierwszą falą dźwiękową gotuje się inferno.
Janusz Stefański jest dla mnie jednym z tych najbardziej wyrazistych polskich bębniarzy jazzowych. Tym, który zawsze idealnie wyczuwa klimat kompozycji i potrafi się wpasować w każdy nurt. Zawsze jednak robił to na swoich zasadach zatem jeśli tutaj od początku rwie do przodu to najwyraźniej ma w tym cel.
Tak naprawdę On jest pierwszym posłańcem wieszczącym to co się wydarzy.
A ‘Flair’, po tym metodycznie budowanym intro, przeradza się w prawdziwą apokalipsę, której tempo nadaje właśnie Stefański. Gra tak gęsto, że naprawdę trudno nadążyć za logiką jego ruchów. Dźwięki jego bębnów kotłują się uderzając w nas tysiącem odłamków…to naprawdę wyjątkowo sensoryczne doznanie połamania czasu.
Sekunduje mu Hans Hartmann, którego linie basowe podkręcają dosłownie każdy moment tej porażającej kompozycji. Momentami ma się wrażenie jakby w ostatniej chwili doganiał partnera z sekcji rytmicznej.
Tuż nad nimi Tomasz Stańko, który opowie Wam w początkowo prosty sposób, o czym ten utwór jest.
Ale jak to Stańko…od miękkich, łatwych nut do biczujących nas podmuchów Jego trąbki przechodzi w mgnieniu oka więc szybko okazuje się co naprawdę będzie grane.
Niewiarygodne jest to, że po tylu dekadach nie zdążyliśmy się przyzwyczaić do takiej temperatury w muzyce i ta partia wciąż brzmi jakby była grana spoza ludzkiego wymiaru.
Grać w taki sposób i nie zagubić się w gąszczu nut, wizji, czasoprzestrzeni…Geniusz!
Trzeba też przyznać, że Stefański gra po prostu idealnie pod to co Stańko a także później kolejni muzycy wyrzucają z siebie. To wszystko jest ze sobą tak perfekcyjnie połączone, że aż wzbudza niepokój.
Aranżacyjnie ‘Flair’ jest podzielony na akty. Akty przyspieszonego wschodu.
‘Purpurowe Słońce’ wschodzi idealnie pionowo, po najkrótszej drodze do zenitu.
Kolejną część przejmuje Muniak, który tak jak Stańko, zaczyna na spokojnie, ale znacznie szybciej rozpętuje nawałnicę. To co się wydarzy w tej części zaczyna wprowadzać poważne rozedrganie. Mało kto potrafi zagrać tak sugestywnie i Muniak niewątpliwie wytycza tą partią nowe poziomy oddziaływania dźwięku na człowieka.
Jeżeli jednak wszyscy dotychczas grający doprowadzili Was do najbliższej odległości od Słońca i zaczęło być naprawdę gorąco…to Seifert nie zastanawiając się ani chwili ruszył przed siebie.
Tomasz Stańko doskonale wiedział co robi namawiając Seiferta na grę na skrzypcach w kwintecie zamiast saksofonie. To właśnie wizjonerstwo Stańki pozwoliło Mu usłyszeć niezagrane szaleństwo, które miało stać się ikoną polskich i światowych skrzypiec jazzowych.
To co Seifert gra w ‘Flair’ wymyka się jakimkolwiek próbom zrozumienia.
Inna sprawa, że Stańko dał Seifertowi najwięcej przestrzeni i chwała Mu za to, ponieważ na dłuższym dystansie Jego partia skrzypiec buduje dosłownie totem wokół którego dalej toczy się ten obrządek.
Szamanizm, alternatywne połączenia na linii ręce-mózg-serce, ciężka arytmia płynąca krwiobiegiem…Zbigniew Seifert brzmi jak Władca Jazzowego Chaosu.
Początek płyty, o którym nie da się zapomnieć. Rzadko kiedy w jazzie słyszałem taki start.
Kolejne, połączone ‘Boratka/Flute’s Ballad’ wnoszą odrobinę uporządkowania, ale rzecz jasna, w tym składzie, to etap przejściowy. Niemniej, przysłuchujcie się przez cały czas grze Stefańskiego – tak jak wcześniej wspominałem, Jego partie idealnie określają dramaturgię ‘Purple Sun’. Nie inaczej teraz – piękna, pogodna linia grana przez Stańkę jest tylko wprowadzeniem i przypominaczem, że to ciągle muzyka skomponowana na Ziemi. Nie brakuje jednak w dalszej części muzycznego kaskaderstwa – Stefański/Hartmann kontynuują sejsmiczny eksperyment a cudowny zdalny ‘pojedynek’ pomiędzy Stańką a Muniakiem, którzy podzielili tę kompozycję między siebie, jest po prostu hipnotyczny.
Takie promienie przebijają wszystko i docierają w nietkniętej postaci – dlatego tak bardzo to czujemy.
Jeżeli komukolwiek zabrakło gry Seiferta, kolejny utwór wynagradza to sowicie.
Ciekawe, że wszystkie kompozycje na ‘Purple Sun’ są autorstwa Tomasza Stańki a ta jedna…właśnie Seiferta.
‘My Night, my Day’ to w całości popis tego fenomenalnego skrzypka.
Tajemniczy, dość mroczny klimat początkowych taktów wycisza na chwilę zmysły, ale tylko do chwili gdy z tej otchłani zaczną wyłaniać się wszyscy muzycy, którzy odprowadzają Seiferta do partii solowej.
Od tej chwili pięciolinią rządzić będą skrzypce, które grają tak jakby zwiastowały koniec świata. Od lamentu przez łkanie po ogłuszający krzyk a wszystko w sztormowym tempie dyktowanym przez sekcję rytmiczną.
Ten utwór to kolejny dowód jak unikalną techniką i brzmieniem dysponował Zbigniew Seifert.
Wieńczący całość albumu, tytułowy ‘Purple Sun’, tradycyjnie rozkręca się na wolnych obrotach tworząc przestrzeń na krótki solowy popis Stefańskiemu, który daje sygnał do biegu wprowadzając początkowo lekko funkową pulsację.
Motyw przewodni zagrany przez Tomasza Stańkę wpada z łatwością w ucho…trochę jak słodkie słowa na pożegnanie, ale bynajmniej nie jest ostatnim słowem na tej płycie.
Taki materiał musi skończyć się w wirtuozerski sposób i robi to Muniak, który dwoi się i troi w swojej partii a w sukurs przychodzi mu Hartmann, którego bas po raz kolejny napędza całość.
Pomnikowy album.
Ostatnia sesja Kwintetu Tomasza Stańki, która zaowocowała jazzowym przewrotem.
Kompozycje są zbudowane w taki sposób, że momentami nie ma czasu na przełykanie śliny.
Walczymy o chwilę spokoju, dostajemy ją, ale tylko po to by nie stracić przytomności przed kolejną nawałnicą. Z tej płyty nie wolno uronić ani jednego dźwięku! (dlatego słuchajcie na głośno)
Wielkość Purpurowego Słońca definiuje wielkość muzyków, którzy je stworzyli i wg mnie jest to jedna z najważniejszych płyt w polskim i światowym freejazzie.
Wyważa każde drzwi, nie dając się zamknąć w jakichkolwiek ramach.
Cud awangardy, któremu trzeba się pokłonić.
Nie mrużcie jednak oczu, ponieważ Geniusz, który pozwolił pięciu ludziom pokolorować słońce wg własnego uznania, chce byście zobaczyli jego piękno w całej swojej okazałości.
Last modified: 2024-03-22