Wejść do świata jazzu frontowymi drzwiami.
Nie tylnymi, nie bocznymi…oficjalnie, od przodu, w pełnym świetle reflektorów.
Z odważnie podniesioną głową i zgodnym rytmem serc zwiastującym nadejście wyczekiwanego nowego. Spokojnie iść po dywanie zarezerwowanym dla idoli i zagrać tak, że to idole ich usłyszą.
Podążać za śladami, ale nie naśladować.
Zostawiać znaki, które w niedalekiej przyszłości będą samotnie wytyczać drogę przez zupełnie nowe terytoria leżące poza zasięgiem tych, którym od zawsze marzyły się podboje nieznanego…bo jazz to muzyka ludzi nie bojących się przecierania szlaków tam, gdzie widać granice wyobraźni.
Ale póki co, zacząć z najwyższego C…a raczej D.
D jak Decca…czyli wytwórnia-marzenie każdego muzyka w tamtym czasie.
Bo warto dodać, że ‘LOLA’ to pierwszy w historii album nagrany przez polski zespół
i wydany właśnie przez tę kultową londyńską markę.
Czy można zacząć lepiej?
Bezkompromisowa namiętność…słychać ją od pierwszych taktów.
Nuty dosłownie się trzęsą, wprowadzając niesamowitą wibrację w powietrzu.
Nie ma żadnej kalkulacji, zachowawczości…jest za to ogień, który tlił się latami i w końcu przedarł na pięciolinię podpalając wszystko na swojej drodze.
A zostaje po nim niegasnący żar pasji i kreatywności, z którego jeszcze nie raz w przyszłości zostanie wzniecony dziejowy pożar w polskim, i nie tylko, jazzie.
Otwierająca całość ‘Piękna Lola, Kwiat Północy’ jest idealną zapowiedzią tego albumu. Nieco zaczepnie przywołuje na starcie wzrok i słuch saksofonem Zbigniewa Namysłowskiego by następnie mienić się nadzwyczaj dyskretnym, ponadczasowym wdziękiem. To taki rodzaj urody jazzu, który nigdy nie przemija.
Niezwykle rześka, perliście uśmiechnięta kompozycja łącząca w sobie pastelową elegancję i nieskrępowane szaleństwo lat młodzieńczych. Linie Namysłowskiego popisowo rozkręcają się (dosłownie) na niezwykle klasycznym, w najlepszym tego słowa znaczeniu, podkładzie sekcji budowanej przez Tadeusza Wójcika i Czesława Bartkowskiego. Obaj ci muzycy nadają frywolnie rozbujany, ale zdecydowanie kontrolowany groove całości co skrzętnie wykorzystują zarówno Namysłowski jak i Gulgowski grając porywające partie solowe dynamizujące niezwykle przebieg tej kompozycji.
Kolejny utwór, ‘Leszek i Ludwig’ to refleksyjnie miękka opowieść snuta przez niezwykle liryczny saksofon z dopowiadającym piano w tle.
Wyciszający wiatr nostalgii, który przywiewa odległe wspomnienia niczym latami wyczekiwane pocztówki z przeszłości…kolory wyblakłe, ale niezapomniane.
‘Piatawka’, ze swoją przewrotną rytmiką i partiami Namysłowskiego wprowadza nieco etniczny, folkowy klimat. Saksofon w tej kompozycji momentami artykułuje niczym skrzypce co rewelacyjne buduje swoisty dualizm brzmieniowy.
Zwłaszcza w pierwszej części Zbigniew Namysłowski gra nieprawdopodobnie plastycznie, dosłownie malując dźwiękiem obraz za obrazem.
Artystyczny ferwor wylewający nuty wprost na wijącą się pięciolinię!
Te liczne zmiany barw, motywów, nastrojów w połączeniu z napierającą, gęstą partią bębnów (rewelacyjny Czesław Bartkowski!) kształtują obłędnie transową nawałnicę.
Raz na jakiś czas muzycy z rozmysłem zastygają by ponownie wystartować, do tego pionowo, co tylko dodatkowo wprowadza euforyczną aurę.
A przez ten cały czas Włodek Gulgowski metodycznie rozpala solo fortepianu, który finalnie dosłownie staje w płomieniach kreacji. To jest ta wiecznie dymiąca pasja, która stanie się znakiem rozpoznawczym jego popisów solowych (np. 13 lat później galaktyczna partia na płycie ‘Belsta River’ Gabora Szabo, o której pisałem tutaj —> https://tinyurl.com/2p8cckjp )
Również w tej części Czesław Bartkowski wraz z Tadeuszem Wójcikiem swoją grą dosłownie otwierają czeluście rytmicznego inferno, w którym trwa pościg za muzyczną ekstazą.
Wybrzmiewają kaskady szaleństwa!
Wręcz trudno wyobrazić sobie lepszy podkład pod to co gra Gulgowski.
Namiętny, biodrowo rozedrgany ‘Blues Shmues’ przełamuje stylistykę i jest to świetny, odrobinę studzący, manewr aranżacyjny wnoszący bardzo potrzebną chwilę zwolnienia przy jednoczesnym podtrzymaniu temperatury doznań…
Dominuje zadymiona poetyka przebłysków, w których warto rzucić się w powolny wir zapomnienia. Przy takiej muzyce nikt nie patrzy, nikt nie ocenia…a rytm i zamaszyste, nęcące pociągnięcia saksofonu same wskazują najkrótszą drogę do bycia całym sobą…i tylko sobą.
Swoim tempem i tonalnością, ‘Rozpacz’ inspiruje do jak najszybszego zrzucenia całego zbędnego balastu i rozpostarcia szeroko skrzydeł.
Do lotu ku urokom niewiadomego.
W tym (i każdym innym) rozwijającym się do gnającego tempa utworze, Zbigniew Namysłowski z właściwą sobie lekkością kreuje spiralne partie saksofonowe pełne niezwykle dyskretnych niuansów, przydźwięków i artefaktów, które dają niespotykane poczucie sytości podczas słuchania jego gry. Równie kalorycznie gra Włodek Gulgowski, który ponownie świetnie akcentuje grę saksofonu a następnie sam puszcza się bez hamulców prosto w odmęty pięciolinii. Lawina jego dźwięków zastyga nagle dając miejsce Tadeuszowi Wójcikowi i jego krótkiemu, czujnemu solo, które, choć ucisza kompozycję, nawet na sekundę nie zmienia jej żarliwego przebiegu. To również zasługa subtelnej obecności Bartkowskiego w tle, konsekwentnego w każdym, nawet najdrobniejszym elemencie gry.
W tym miejscu warto podkreślić, że ‘LOLA’ doskonale obrazuje harmonię współistnienia muzycznego. Nic nie dzieje się tu na siłę. Aranżacje partii poszczególnych instrumentów, sposób gry eksponujący walory całych utworów, nienachalne dialogi instrumentalne są najlepszymi dowodami jakości muzyków kwartetu Zbigniewa Namysłowskiego, którzy tak naprawdę, łącznie z Liderem, dopiero byli w drodze na prawdziwe szczyty!
‘Tkotkonitkotko’ ponownie zwalnia, tworząc szeroki pasaż dla Namysłowskiego, który prowadzi główną narrację na doskonale uzupełniającej się progresji akordowej piano-kontrabas i skrzących gęsto blachach Bartkowskiego. Podniecająco odrealniony w klimacie, zagmatwany w wyrazie, najbardziej mglisto-enigmatyczny fragment tej sesji.
Przedostatni na płycie ‘Woźny-Najważniejszy’ przypomina nam, że Modern Jazz Quartet Namysłowskiego napędzany był przede wszystkim energetycznym fermentem. Rozbiegane, prażące się w locie nuty fortepianu, motorycznie kotłująca sekcja kontrabas / bębny i melodyjnie świdrujący saksofon…oto przepis doskonały na generowanie zapierającego ciśnienia z materii dźwiękowej.
Mocno, szybko i bezkompromisowo.
Bez wytchnienia, bez zostawiania przestrzeni na dodatkowy oddech.
Miłość jazzowa, beztlenowa.
Zaledwie preludium do tego co ma nadejść w przyszłości…
…i w tym miejscu kończy się ‘polska’ część płyty.
Wieńczący ją ‘Ol’ Man River’ autorstwa legendarnego duo kompozytorskiego Jerome Kern – Oscar Hammerstein to, jak dla mnie, odrębny wątek stylistyczny. Jasny, niemalże beztroski, jest skuteczną kontrą do wszystkiego co zostało wcześniej zagrane. Z pewnością doskonale rozładowuje napięcie, które kwartet wytworzył grając autorskie kompozycje. Lekkie przymrużenie oka, śmiały dystans i poszanowanie klasyki słyszalne w każdym takcie stanowią świetne zamknięcie sesji, która tak naprawdę otwierała nową rzeczywistość.
‘LOLA’ to miejsce wielu początków.
Muzyczny tygiel, w którym hartowały się życiorysy zakodowane następnie w zapisie nutowym na kolejne dekady.
To wspólny horyzont światów odległych, na którym spotykają się wszyscy świadkowie tamtej sesji. Jedni i drudzy nie muszą przemawiać, ponieważ ta muzyka mówi za nich wystarczająco głośno i dobitnie.
Bo ‘LOLA’ została zagrana w taki sposób, że wystarczy usłyszeć ją raz by nie ucichła już nigdy, nawet na chwilę.
Paradoksalnie, to punkt w czasie, który może być trudny do odnalezienia, ponieważ w przeciwieństwie do wielu innych nie został do dzisiaj należycie przypomniany – niezwykle trudno dostępna wersja albumu w postaci winylowej to ta, która dzisiaj ma…59 lat!
A przecież mowa o niezwykle ważnych drzwiach, które wówczas otworzyły się w polskiej muzyce jazzowej…
Posłuchajcie tego, w jakiejkolwiek formie – to jedno z brzmień rewolucji, która nadeszła w kolejnych latach i dała nieśmiertelność temu co dzisiaj znane jest na całym świecie jako Polish Jazz.
Last modified: 2024-10-20