Przywoływanie zakurzonego wspomnienia bieli kinowego ekranu, który, niczym wygasły portal do lepszej nierealności, stracił swoją magię przenikania do najodleglejszych czasoprzestrzeni. Pozostały na nim jedynie blade kontury postaci zastygłych w bezruchu, odciśniętych na zmurszałej i porwanej tkaninie, przypominających, że pewne historie nigdy nie mają definitywnego końca.
Odtwarzane w pętli pamięci potrafią z czasem przybierać zaskakująco inną formę
i wracać do nas ze zwielokrotnioną siłą w postaci niespełnionych wcześniej wyobrażeń.
Cudowna gra wskrzeszeń celuloidowych duchów na kruszącej się pod naporem myśli rolce filmowej, niosącej w sobie ogromny ciężar dekad legendarności.
To stąd właśnie dobiega nas brzmienie egzorcyzmów prowadzonych przez człowieka, który odważnie wszedł w rwący nurt historii i…spowolnił go dźwiękiem by następnie skierować w stronę zupełnie nowego horyzontu.
A wspomnienia, które już na zawsze miały pozostać wyblakłe, zaczynają dyskretnie rumienić się kolorami swojego nieoczekiwanego wcielenia.
Piękno odtwarza się po raz kolejny, tym razem na naszych oczach…zmysłowe i tajemnicze jak nigdy dotąd. Przemawia do nas cichym szumem taśmy, która ponownie zaczyna obracać się wyrzucając potok znanych kadrów i nut tworzących jednak zupełnie nowy, niebywale wykwintny obraz.
‘Film de jazz d’Erik Truffaz’…jeśli miałbym opisać ten album jednym zdaniem.
Pomiędzy słowami napisów końcowych jest wystarczająco wiele miejsca by przetrwać każdą nawałnicę przemijania…dokładnie tyle, ile potrzeba, by w zaciszu własnej wrażliwości spokojnie poszukać tych najwłaściwszych tonów, którymi można zagrać znane historie w taki sposób jakby się jeszcze nie wydarzyły.
ERIK TRUFFAZ znalazł takie miejsce.
Dźwiękoszczelne, odporne na najcichsze głosy oczekiwań świata zewnętrznego.
To właśnie tu, właściwy człowiek, we właściwym czasie i z właściwym instrumentem przetłumaczył muzykę z klasyki filmowej na własny, niepodrabialny dialekt. Nie rezygnując ze swojej bezkompromisowości zachował to, co w tych utworach najwartościowsze: nieprzemijające piękno melodii emocji.
Wyeksponował je i wypełnił nimi ‘Rollin’’ od pierwszej do ostatniej sekundy.
Zagrać tak, by skłonić do przeszukiwania pamięci.
By przypominało, ale bezimiennie.
Spowolnić spiralę skojarzeń do takiego momentu, w którym już nie potrafimy ocenić, w którą stronę kręci się ten film…cofanie czy szybkie przewijanie?
W kurzu głębokiej przeszłości zaczynają nieśmiało drgać nuty, które nie zmieściły się na starych partyturach.
Nuty nowej wrażliwości.
Niezwykle pojemne i co ważniejsze, bez terminu przydatności.
To na nich echo tej muzyki poniesie się daleko w przód..
Największym czarem tej płyty jest właśnie odkrywanie jej tajemniczego szyfru pozwalającego zrozumieć, że wiele z tych dźwięków słyszeliśmy już wcześniej.
To jednak proces, który może zająć kilka a nawet kilkanaście odsłuchów.
Warto. Bardzo warto.
Bo każdy z nich będzie niezapomnianą podróżą ku fascynującej enigmie brzmień, którymi Erik Truffaz wraz z zespołem nasycił każdy obraz w tym niezwykle widowiskowym kalejdoskopie.
Maestria tej sesji tkwi w jej naturalnej różnorodności stylistycznej.
Tu jazz miesza się z bluesem, soulem, trip-hopem a wszystko zagrane z nieprawdopodobnym feelingiem i wysmakowaniem.
Nad całością ‘Rollin’’ unosi się specyficzna, roznamiętniona aura, która wyznacza tonalność każdego akordu zagranego na tym albumie.
Niespieszność kropli potu spływającej po karku w rytmie upalnego noir.
Nie ma znaczenia czy grany jest Miles Davis, Nino Rota, Michel Magne czy Ennio Morricone…Truffaz rozgrywa wszystko na swoich zasadach.
Upaja się tą przesyconą zmysłowością atmosferą i kusi powabem wieloznaczności.
Idealnym przykładem maestrii tego olśniewającego trębacza jest chociażby jego wersja ‘Ascenseur Pour L’échafaud’ Davisa, która w porównaniu do oryginału została podgrzana o kilka stopni i ostentacyjnie wręcz rozbujana ponętną winylową wibracją.
Działa? Moim zdaniem zdecydowanie tak.
W podobny sposób została potraktowana ‘La Strada’ Nino Roty…mam wrażenie, że w nowej wersji ten utwór jeszcze bardziej oddziałuje na emocje, jest bardziej przejmujący w wymowie.
‘Thème De Fantômas’ z powodzeniem mógłby znaleźć się na ścieżce dźwiękowej kolejnego sezonu Twin Peaks podczas gdy wyciszone nostalgią 'One Silver Dollar’ (oryginalnie śpiewane przez Marilyn Monroe) otula nas hipnotycznym, miękkim kokonem.
W mojej ocenie, nowoczesność w wykonaniu Szwajcara zadziałała niesamowicie stymulująco i odświeżająco na praktycznie każdą kompozycję.
Słyszymy nową jakość, ale nie zapominamy skąd ona do nas dociera.
Zresztą sam sposób artykulacji pokazuje szacunek i powagę z jaką Truffaz podszedł do ‘przetłumaczenia’ przeszłości.
Detaliczność, subtelne wyrafinowanie, ale przede wszystkim pewien rodzaj skromności i pokory pozwoliły wszystkim muzykom stworzyć wciągającą, transową wręcz narrację. Nie ma tu fajerwerkowych popisów, pustych nut…każde tchnienie, uderzenie czy dotyk kreuje ultrafilmowy nastrój, który ewidentnie jest nadrzędną wartością tej sesji nagraniowej.
W takich okolicznościach kinematografia potrafi zabrzmieć naprawdę oszałamiająco głęboko.
Trzeba o tym pamiętać zanim zagrają pierwsze dźwięki…by wyczuć granicę bezdechu, za którą film urywa się bezpowrotnie.
Gdyby tak się stało…zagraj to jeszcze raz, Erik.
Last modified: 2024-03-26