Jazzowa iluminacja, po której fascynacja może przekształcić się w obłąkanie. Wszystko zależy jak bardzo jesteśmy gotowi na ten swoisty akt przyjmowania.
Zatem otwórz się na to co nadchodzi albo odejdź w pokoju ducha, póki nie jest za późno. I nie reguluj wewnętrznych częstotliwości – do tych fal nie da się dostroić, w nich jedynie można się utopić i rozkoszować każdym haustem tego co wylewa się z instrumentów.
Mistycyzm tego albumu jest paraliżujący. Dosłownie.
To już nie adoracja a najprawdziwsze czczenie.
Czterech muzyków, którzy świadomie przejmują każdy skrawek naszych słabości i ogłuszają jeden po drugim tak by finalnie zatriumfowało w nas dezorientujące rozedrganie.
Trudno w to uwierzyć, ale ostatecznie daje to stan równy błogości.
Słuchanie tego koncertu wprowadza nas w rytualny trans, w którym potrzeba zapomnienia jest silniejsza od jakiegokolwiek strachu.
To pułapka, czeluść bez dna, ale pulsująca na powierzchni czymś tak magnetycznym, że nie sposób powstrzymać się przed dotknięciem.
A jeden dotyk wystarczy by zniknęło nawet echo za nami.
Perfekcyjnie zaplanowana sekwencja zdarzeń prowadzących do ostatecznego usidlenia. Uwierzcie lub nie, ale po wysłuchaniu tego misterium, nie da się już wydostać do poprzedniej świadomości. Zaczynamy myśleć, czuć i przede wszystkim słyszeć w niezwykle szybkozmienny sposób. Ta arytmia codzienności będzie nam już towarzyszyć przez całe życie, przypominając raz na jakiś czas o tym, że wraz z tymi dźwiękami wchłonęliśmy cząstki energii, której moc może destabilizować dowolną jednostkę czasu.
Witajcie w jazzmatni.
Stańko, Vesala, Szukalski, Hytti.
Jednym tchem trzeba wymienić wszystkich, ponieważ każdy z nich odegrał kluczową rolę podczas tego występu. Każdy wniósł do niego swoje halucynoego i pozwolił by przejęło kontrolę nad przebiegiem wydarzeń.
To wręcz nieprawdopodobne jak te cztery światy potrafiły się zgodnie zderzyć by finalnie stworzyć jeden, bez najmniejszej skazy.
Dla mnie, ‘Live at Remont’ i Michał Urbaniak Constellation In Concert (o którym pisałem tutaj: https://cutt.ly/wFoFxVH) to dwa najbardziej hipnotyczne koncerty w polskim jazzie, wymykające się normalnej skali wg której można oceniać muzykę.
Obcujemy tu z mocą tajemną, którą posiada niewielu, wykorzystywaną z pełną premedytacją do tłumienia naszych instynktów obronnych.
Doprawdy, trudno walczyć z czymś tak konsekwentnym.
Surowość i obskurność w jazzie nigdy nie miały piękniejszego oblicza.
Dostajemy nuty odarte z jakichkolwiek zbędnych upiększeń za to z tysiącami dodatkowych impulsów pogłębiających wszechobecne poczucie rozchwiania.
To muzyka bez balastu, która odrywa wszystko od realiów i przenosi w stan mentalnego zawieszenia. I naprawdę, powroty nie są łatwe o ile w ogóle możliwe.
‘Komba’, autorstwa Edwarda Vesali, otwiera całość.
Zaczyna się delikatnie i tajemniczo niczym wejście z zawiązanymi oczami, tak byśmy nie dostrzegli tego co przed nami.
Klimatyczne, choć narastające intro jest tak naprawdę czasem potrzebnym do zamknięcia tego co nami, by nie można było się już cofnąć nawet o krok.
I wtedy, po około 150 sekundach, zaczyna się.
Przełamanie, którego skutki będziemy czuć do samego końca.
Apokaliptyczny, dantejski wręcz głos w tle sieje strach w każdym takcie.
Trzeba dłuższej chwili by oswoić się z myślą, że to wciąż dobiega z tej samej płyty a nie naszej głowy.
Niezrównoważone partie bębnów, pędzących w całkowicie nieznanym kierunku, bas, który przez cały czas penetruje nowe przestrzenie dla swoich częstotliwości i nad tym wszystkim żądląca trąbka Stańki oraz schizofreniczny momentami saksofon Szukalskiego demolujący pięciolinię.
Tu nikt nikogo nie pilnuje i nie prowadzi, ale w sobie tylko znany sposób wszyscy muzycy kreują zgodnie spójną całość.
Ten utwór jest kwintesencją wolności, której nawet najmniejszy łyk powoduje zawroty głowy. A stąd już krok do upragnionej bezwładności, która wydaje się być jedynym sposobem na przetrwanie tak zróżnicowanej dramaturgii.
Niepokój wywoływany zagęszczaniem i rozrzedzaniem atmosfery musi oddziaływać na psychikę. Początkowo walczymy z tym chaosem, ale każda próba porządkowania kończy się jego nasilaniem. To taki rodzaj dźwiękowej materii, która żywi się naszą bezradnością.
Dlatego podążajmy za nią ufając bezwarunkowo, że w czymś tak plastycznym każdy z nas znajdzie miejsce dla siebie.
Genialny, niezwykle metodycznie budowany początek, który nie daje cienia złudzenia co będzie działo się dalej.
A dalej rozpętuje się już prawdziwe jazzowe inferno.
Bez zbędnych zapowiedzi kwartet rusza napędzany obopólną zgodą na przekraczanie wszelkich granic.
Ta wersja ‘First Song’ z ‘Balladyny’ (o której pisane było tutaj: https://cutt.ly/UFdzn0y ) jest po prostu porażająco bezkompromisowa.
Niczym rozpędzony walec wyłaniający się z mroku, sunie przed siebie tratując wszystko co spotka na swojej drodze – głównie za sprawą hipnotycznej i niezwykle motorycznej gry bębnów i kontrabasu.
To taki rodzaj ekspresji, który nie znosi jakiegokolwiek sprzeciwu.
Zderzenie się z taką siłą muzyki zawsze kończy się poturbowaniem
i z pewnością uczestnicy tego koncertu długo dochodzili do siebie.
O ile motyw przewodni tej kompozycji pozwala początkowo trzymać się pewnego kierunku o tyle to, co dzieje się później,
nie pozostawia żadnych wątpliwości: każdy musi samemu znaleźć swoją drogę. To będzie niezwykle trudne zadanie, ponieważ właśnie dogasa ostatnie światło, które pozwalało choć w minimalnym stopniu ocenić położenie.
Ciemność, która nastaje zapadnie na długo w Waszej pamięci.
Pozostaje tylko zamknąć oczy i spróbować wyobrazić sobie co zrobiłby w takiej chwili muzycy. Może i lepiej, że nie widać tego ekstatycznego transu, w który wpadają jeden po drugim.
To już są najprawdziwsze konwulsje jazzowe, stan, w którym trudno panować nad odruchami ciała.
Skłębione dźwięki, nuty zakończone na ostro świszczą w powietrzu przelatując tuż przy naszych uszach – robi się naprawdę ekstremalnie.
A to wszystko rozgrywa się między nami – czujemy dosłownie wiry powietrza generowane przez trąbkę Stańko i saksofon Szukalskiego.
Ten pierwszy zaczyna.
Trąb(k)a powietrzna, która rozpętuje jest nie do opisania. Nieprawdopodobne doznanie gdy wszystko wokół zaczyna wirować…coraz szybciej. Jesteśmy atakowani lawinowo, ale w niezwykle przemyślany sposób. Wsłuchajcie się w samą partię trąbki – zwolnienia, przeciągnięcia, spirale…ile w tym podstępnej precyzji, która tak idealnie celuje w nasz błędnik!
Inna sprawa, że swoją grą Stańko podrywa z ziemi sekcję – Vesala i Hytti przechodzą samych siebie. Zwłaszcza ten pierwszy zdaje się wpadać w stan samooscylacji nie panując do końca nad ilością drgań. To granie tak gęste, że aż trudno złapać oddech.
Vesala nie pozostawia zbyt wiele miejsca na uspokojenie zmysłów, przez co cały ten fragment jest po prostu wyczerpujący.
I do tego cały czas ten głos w tle…mefistofeliczny narrator tego wydarzenia.
Finalnie Stańko wyhamowuje a wraz z nim sekcja rytmiczna, ale w błędzie ten, kto pomyśli, iż wchodzący do gry Szukalski poprzestanie na delikatnych zagrywkach.
Ponownie Vesala wyrywa się do przodu a za nim Szukalski i w ten sposób na naszych oczach rodzi się druga, jeszcze bardziej turbulentna odsłona.
Nie wiem czy to jeszcze saksofon czy może raczej schizofon, ale gra Szukalskiego w połączeniu z natarciem Vesali przypomina dźwiękowe żmijowisko.
To żyje , to się wije i to kąsa…
Niewiarygodny moment utworu. Podskórnie czujemy jakby wszystko miało za chwilę eksplodować. Momentami ma się wrażenie, że nie ma już więcej dźwięków do zagrania, że oto właśnie kończą się nuty a tymczasem oni podkręcają tempo…aż do samego końca.
Fenomenalna, wersja utworu, który znamy tak świetnie i tak bardzo inaczej z klasyka Tomasza Stańko.
Brudny, momentami brutalny, prawdziwie klubowy jazz.
To taki występ, po którym z instrumentów spada na nas coś, czego nie sposób zmyć do końca życia.
A to dopiero połowa albumu!
Nie ważcie się jednak robić przerwy. Z tego występu nie da się wyjść w połowie.
‘Little, beautiful girl’ i ‘Sowa’ kontynuują nawałnicę choć oczywiście każdy utwór na swój własny sposób. To jest taka przestrzeń,
w której może dziać się dowolna ilość wyładowań a wszystko pod dyktando ludzi, którzy ewidentnie uwielbiają gdy ten eksperyment wymyka się spod kontroli. Druga strona krążka wzmacnia tylko przekonanie, że tego koncertu powinien posłuchać każdy kto chciałby poznać oblicze jazzu, które chowa się głęboko w umysłach jednych z najwybitniejszych przedstawicieli gatunku.
Wsłuchajcie się zwłaszcza w końcówkę ‘Little, beautiful girl’ by zrozumieć fenomen zawładnięcia człowieka przez muzykę.
To najlepszy dowód na to z jak bardzo odległej głuszy mentalnej docierają do nas te wszystkie dźwięki.
‘Live at Remont’ to muzyczna prawda, której nie da się w żaden sposób zanegować.
To kontakt z niezwykle rzadko spotykaną nadludzką wrażliwością i maestrią.
Trudne do uwierzenia, że można tak się otworzyć,
ale doświadczanie tego swoistego ekshibicjonizmu muzycznego jest absolutnie uzależniające.
Kiedy ktoś tak oddaje się sztuce to znaczy, że zaprzedał jej swoją duszę.
Często cena za to bywa wysoka, ale jedno jest pewne…to cena prawdziwej nieśmiertelności.
Last modified: 2024-04-04