Niespokojność tajemnic wędrujących z dalekimi nieobecnymi.
Gdziekolwiek dotrą te historie, zawsze zostawiają po sobie natłok znaków zapytania. Obcy, w ciemnościach niewiedzy, mówią do nas językiem, który trudno odkodować dlatego trzeba się otworzyć, wsłuchać i przede wszystkim dostroić do zakresów, których dzisiaj na próżno szukać w naszej rzeczywistości.
To jest opowieść o międzyepokowych drganiach serc, które, przenosząc się z człowieka na człowieka, tworzą nieprzerwany łańcuch ludzki łączący najodleglejsze pokolenia.
‘Koptycus’ to 46 minut muzycznego obłędu obfitującego w stany ocierające się o mistyczny bezwład. Zdecydowanie przestajemy być sobą słuchając tych dźwięków i jest to niepowtarzalne wrażenie.
Ten album wymaga od nas porzucenia całości balastu, który mógłby trzymać nas w uścisku szablonowości i pokonania strachu przed stanem niewidzialności.
Wyobraźnia będzie płonąć od pierwszych taktów i wierzcie mi, ten ogień będzie tlić się w Was już wiecznie, podtrzymywany tęsknotą za zniewalającym stanem nieważkości, którego doświadczy każdy, kto wpuści do siebie tę muzykę.
Nie wiem jak daleko trzeba się udać poza siebie samego by odnaleźć coś tak rezonującego, ale jestem pewien, że Bartłomiej Oleś, Marcin Oles i Dominik Strycharski wracają z naprawdę dalekiej podróży.
I słychać w każdej nucie, że ci pierwsi, to zupełnie inni muzycy od tych, którzy nagrali chociażby ‘Waterfall’ czy ‘Alone Together’.
To ryzykowne obcowanie z meandrami historii Koptów odcisnęło niezwykle wyraźny ślad na całym albumie. Praktycznie nie ma tu skrawka miejsca, które nie pulsowałoby metafizyczną fatamorganą. Przeglądamy się w faktach i mitach, które zlewają się w jeden strumień pełen sekretów i skrytości.
Cały ‘Koptycus’ drży w posadach i trzeba się do tego przyzwyczaić, ponieważ sejsmika tej sesji jest unikalnym odczuciem mogącym początkowo wzbudzić u wielu niepokój. To tylko dźwięki, chciałoby się powiedzieć, ale potęga niejednoznaczności, którą niosą w sobie, jest siłą przed którą trudno nie paść na kolana.
Jazz archeologiczny, błąkający się po niewyjaśnionych do dziś skalach a przez to niesamowicie…daleki od jazzu. To muzyka otwartych dłoni podawanych ludziom, którzy swoją wędrówkę ku nam zaczęli wieki temu. W tym czasie zdążyło wydarzyć się wszystko i echo tych przeżyć słyszymy na tej płycie.
Na ‘Koptycus’ wybrzmiewa ogromna mądrość i muzyczne oratorstwo wszystkich trzech muzyków, którzy podjęli się arcytrudnej roli tłumaczy dziejowych.
Raz szeptem, raz krzykiem a kiedy indziej piaszczystym sykiem…zawsze jednak mówią do nas na tyle zrozumiale, że dajemy się wciągać coraz głębiej w tą labiryntową narrację.
Otwierający ‘Bakaskut’ to poczekalnia, w której zostajemy poddani swoistemu obrzędowi oczyszczenia. Bez tego aktu nie da się zanurzyć w kolejnych dźwiękach.
W tej ustronnej pustelni dostajemy czas na wyciszenie i dopasowanie tak bardzo potrzebne by zrozumieć to, co się wydarzy dalej.
Niesamowita partia momentami łkającego kontrabasu i niemalże ryszącego nasze uszy fletu, brzmią wyjątkowo dostojnie jednocześnie budując doskonale wyczuwalne napięcie.
‘Iom’ to prześlizgnięcie do innego wymiaru, w którym, osaczeni przez zaefektowane dźwięki możemy praktycznie nie otwierać oczu. Atmosfera sącząca się z niezwykle dotykowo zagranej partii bębnów wystarczy, by zrozumieć, że nie jesteśmy tu już sami. Mnóstwo ‘przypadkowych’ muśnięć nut o skórę potęguje już i tak nieprawdopodobnie sugestywną aurę tego utworu, który w miarę rozwoju brzmi niczym przywołanie do ceremonii. Powoli zaczynają majaczyć przed nami kształty i zaczyna do nas docierać ogrom królestwa, które przed nami buduje wyobraźnia.
Objawia się ono w pełnej krasie w trzecim na płycie ‘Mazi’, rozpętującym powolnie, ale nieodwołalnie, archaiczną enigmę wprowadzającą nas w oszałamiający trans.
To ten moment, w którym łatwo zapomnieć drogę powrotną, ostrzegam.
Plemienny, napierający wszystkimi zmysłami rytmicznie utwór z fenomenalną partią Strycharskiego zaklinającą czas, przestrzeń i przede wszystkim naszą pamięć. Narastające ciśnienie jakie generuje jego gra, potęgowane przez coraz bardziej masywne bębny i kontrabas tworzy dosłownie wir, który wciąga każdą naszą obawę i nieśmiałość.
Nie ma miejsca na swobodny oddech zwłaszcza gdy każdy haust tej materii jest niezwykle kąśliwy. Wizyjność tego fragmentu ‘Koptycus’ jest porażająco namacalna.
Stojąc w miejscu stoimy w opozycji do biegu historii zatem najwyższy czas poddać się intuicji…a ta każe rzucić się w sam środek tego pustynnego zamętu.
I zniknąć.
Zniknąć tak samo jak ta czeluść, która nagle zatrzaskuje się z łoskotem tuż za nami.
Ostra cisza, która zapada po chwili, jest paradoksalnie równie mocnym doznaniem.
‘Mazi’ jest dla mnie punktem kulminacyjnym tego albumu.
Fakt, dość szybko docieramy na szczyt, ale w moim odczuciu to celowy zabieg aranżacyjny.
Po czymś tak intensywnym, tak wyczerpującym, trudno zostać samotnie w bezdźwięcznej niepewności. Teraz tak naprawdę okazuje się, że ten szlak jest znacznie dłuższy i potrzebne będzie o wiele więcej energii by pokonać go o własnych siłach.
Stąd kolejne utwory wprowadzają mnóstwo kojącej mistyki i aurę mieniącą się setkami odcieni nieskończoności.
‘Koptycus’ to muzyka bez jakichkolwiek granic.
Tu nie da się dotrzeć do końca czegokolwiek.
Słuchanie tych utworów jest niczym tubylczy los w niezamieszkałym świecie dźwięków.
‘abraz’ świetnie uwypukla filozofię budowania dramaturgii tych nieco wyciszonych fragmentów płyty. Początek niezwykle uduchowiony, wycofany wije się wokół nas i oplata swoimi jedwabnymi nutami. Jest tak bezpiecznie, że zapominamy co działo się jeszcze chwilę temu. Ponownie cała trójka gra tak zgodnie, tak delikatnie i tak bardzo magnetycznie, że wręcz lgniemy do tych dźwięków.
Z tego słodkiego letargu wybudza nas Strycharski z przejmującą, wręcz alarmującą partia fletu, która brzmi jak ostrzeżenie. Kontrastowo powolny, jakby zapętlony, kontrabas i punktowo akcentujące bębny podbijają apokaliptyczny nastrój.
Ten utwór to zderzenie nieuchronności z pogodzeniem i każdy musi samemu wybrać, którą drogą podąży za melodią…obie są tak samo zniewalające.
‘Ep-ou-roh David’ dosłownie rozlewa się gorącem od pierwszych sekund by następnie przejść w zwarty, posępny groove, który stanowi idealny podkład dla niezwykle urokliwej partii kontrabasu. To Oleś Brothers, których tak doskonale pamiętamy z fenomenalnego ‘Spirit of Nadir’ – niesamowicie czujna, wyrafinowana w detalach, gra Bartłomieja na bębnach świetnie kreuję rytmikę wokół wzruszającej partii granej przez Marcina, w której pojawiają się nuty niezwykle emocjonalne. To bardzo hipnotyczny, skupiony moment, w którym dużo mglistości interpretacyjnej, pogłębiającej się wraz z dołączeniem Strycharskiego.
Po raz kolejny, widmowa partia fletu, którego dźwięk zdaje się dobiegać dosłownie z każdej strony, otacza nas kreując wieńczącą całość turbulencję.
Nic nie widać? Mrok dopiero nadejdzie.
‘Fildaman’ to dla mnie najciemniejszy fragment ‘Koptycus’.
Pochmurny i, w odróżnieniu od poprzednich, obezwładniająco pasywny.
Jakby wyczekujący naszej reakcji, ale jego sroga fundamentalność paraliżuje każdą próbę zbliżenia.
Imperatyw bezruchu – tu wręcz trzeba zastygnąć by pozostać niezauważonym gdy ten złowróżbny, niedostępny masyw przesuwa się tuż przed nami zostawiając za sobą jedynie pomruki rozgniewania. To, co pulsuje w jego wnętrzu, pozostaje nieodgadnione, ale czujemy, zwłaszcza na końcu, że stykamy się
z nieokiełznaną, pierwotną siłą muzyki.
Najgłośniejsze na tej płycie są niedopowiedzenia, które wybrzmiewają dosłownie wszędzie. To one tworzą zasłonę milczenia, która jest naturalną linią oddzielającą to co zrozumieć musimy a czego rozumem nie obejmiemy.
Dalej zapuszcza się już tylko nasza wyobraźnia.
Zamykający album “Asoman’, za sprawą ożywionej linii kontrabasu wpuszcza nieco światła, ale o mocno zaświatowej barwie.
To co dzieje się wokół partii granej przez Marcina Olesia nie pozwala nawet na chwilę zapomnieć o drodze, którą przeszliśmy by znaleźć się w tym miejscu. Aberracje dźwiękowe pojawiają się jedna po drugiej i czasem wystarczy zapiaszczony szum membrany Bartłomieja Olesia lub seria gorączkowych wdechów Strycharskiego by zrozumieć, że odrealnienie nie opuści nas już do końca.
I właśnie ta muzykalność niuansów buduje momentami całe horyzonty tej płyty stanowiąc o jej wyjątkowości. To zasługa unikalnego talentu kreacyjnego artystów, którzy każdy milimetr swoich instrumentów przyporządkowali wizji tego albumu.
‘Koptycus’ to dzieło, nie boję się tego słowa, skończone.
Aranżacyjnie, wykonawczo, realizacyjnie.
Muzyczny absolut, w którym wybrzmiewa przede wszystkim bezkompromisowa odwaga zarejestrowania czegoś tak bardzo nieuchwytnego jak duch czasu przeszłego zapomnianego, który za sprawą tej sesji został zapisany najbardziej uniwersalnym językiem znanym ludzkości – muzyką.
To zasługa zarówno artystów jak i realizatora dźwięku a także strony wizualnej tego wydawnictwa.
Wszystko tchnie niespotykaną duchowością i każdy, nawet najdrobniejszy element jest tu portalem łączącym światy oddalone od siebie o tysiące lat!
To właśnie tam Bracia Oleś i Dominik Strycharski odnaleźli szczątki echa Koptów i wsłuchując się w nie z nieprawdopodobną uwagą i czułością zagrali im kolejne życie. Wspomniany wcześniej łańcuch nie został zatem przerwany.
Nie ma takiej mocy, która zatrzymałaby bieg wydarzeń – nasze światy idą dalej, ale ‘Koptycus’ jest dla nas lekcją historii, której nikomu nie wolno opuścić.
Bez niej trudno będzie wytyczać właściwe kierunki.
Jedna z najważniejszych płyt tego roku, nie mam żadnych złudzeń.
#jazzmotional
Last modified: 2024-04-04