Chwycić wiatr w locie i dać się ponieść tam, gdzie zanika on do ciszy absolutnej.
Tam, gdzie nikt nie pyta skąd przyszliśmy…i co ze sobą niesiemy.
Oto nastaje czas przeszły nieistotny będący ostatecznym wytchnieniem dla wszystkich tych, którzy szukają schronienia przed pytającą postawą codzienności. W nierównościach własnych myśli gromadziliśmy latami tę nadludzką siłę do podróżowania za zamkniętymi powiekami by finalnie zerwać się z uwięzi czasu i uwierzyć, że echo muzyki jest wystarczającą przestrzenią, w której możemy odradzać się na nowo…bez końca.
Jak Keith Jarrett.
Jego koncerty to ten rodzaj mistycznego doświadczania muzyki, który gwarantuje mentalną lewitację wraz z gnającymi w nieznane nutami.
Prawdziwa sztuka latania, ale na zmieniających się co chwilę zasadach, które wręcz determinują bieg wydarzeń. Dlatego trudno przewidzieć trajektorię, po której przyjdzie nam poruszać się śladami Jarretta. To pięciolinia wygięta na wszystkie możliwe strony i nawet jeśli coś układa się prosto, lepiej spójrzcie na to pod różnymi kątami, ponieważ jego muzyka nigdy nie była jednowymiarowa. W takich chwilach życie waży jakby mniej więc możemy bezkarnie sięgać wyżej i wyżej…i nie planować szybkiego powrotu.
Jest lekko, ale nie nonszalancko.
Gdy Jarrett gra, słychać nieprawdopodobny wręcz szacunek dla muzyki i związanych z nią emocji. To jest świat szczelnie zamknięty od środka, ale całkowicie transparentny, dzięki czemu możemy napawać się nim do woli.
Wdech, wydech, wdech, wydech…najprostszy schemat całkowitej niezależności inhalowanej z każdą wybrzmiewającą nutą.
To granie na naszych najczulszych strunach a dotyk pulsujących dłoni, muzykalnych do granic ludzkiej wytrzymałości, wprawia w stan rozedrgania, który utrzymuje się znacznie dłużej aniżeli echo tego co usłyszycie.
Koncerty w Japonii to wydawnictwo monumentalne.
Fizycznie i emocjonalnie.
Pomijając ilość płyt (10), muzyki jest tu po prostu ogrom, ale co niesamowite, głód na więcej i tak nie mija, zaręczam Was.
Stan ekstazy, który Keith Jarrett osiąga podczas swoich występów działa wręcz uzależniająco i rekompensuje nam doczesność…to impulsy nieskończoności, w zasięgu których chce się być tak często jak tylko możliwe.
Ten album jest lustrem, w którym może przejrzeć się każdy z nas.
Poza tym, że zobaczymy w nim samych siebie, dojrzymy też te drobne szczegóły, których nie dopuszczamy do światła dziennego.
A dźwięki Jarretta przywołują do życia wszystko co nosimy niewidzialnie w sobie i naprawdę trzeba być na to przygotowanym.
To chwila najczulszej prawdy, która uczy nas pokornej delikatności względem tego co naprawdę w naszym życiu ważne.
Nie wiem czy jest jakiekolwiek uczucie, które nie zostało zagrane przez tego wybitnego muzyka. I odpowiednio nazwane.
Tu wszystko jest niewyczuwalnie dopasowane.
Idealnie.
To taki moment gdy robi się na tyle bezpiecznie, że pozwalamy na więcej.
A Jarrett swoją otwartością i szczerością odziera nas z tajemnic i daje, choć przez chwilę, poczuć lekkość bytu, napędzanego jedynie pięknem.
Stajemy się ulotni, nieuchwytni i co najważniejsze, nietykalni dla wszelkich ostrości kształtów codziennej rutyny.
Keith Jarrett uczy nas perfekcyjnie odróżniać rzeczy nieistotne, które gdzieś tam, głęboko w zgiełku serca, potrafią przybierać mamiące postaci.
Liczy się tylko muzyka. Prawda najwyższa.
A ta, zagrana podczas tych solowych występów, pochłania wszystko co spotka na swojej drodze. Zbawienne podmuchy, na których odlecimy na tyle daleko by nie słyszeć już niczego innego. Bo nic więcej nie będzie potrzebne.
Nadludzka wirtuozeria Keitha Jarretta nie podlega jakiejkolwiek dyskusji, ale na szczęście jest ona zaprzęgnięta do budowania narracji i przepastnych historii, które w trakcie gry piętrzą się w naszej wyobraźni jedna po drugiej.
To swoisty wewnętrzny wyścig z echem pamięci by usłyszeć każde z nich, obejrzeć każdy obraz, posmakować każdy skrawek danego nam czasu.
Nic tu nie zabrzmi dwa razy tak samo, stąd ta zachłanność.
Usłyszane dźwięki odkładają się w nas tworząc strumień wspomnień niczym dodatkowy obieg życiodajnej substancji.
To zasoby, które szybko wyczerpujemy dlatego wracamy co chwilę po więcej.
‘Sun Bear Concerts’ to maestria muzycznej wrażliwości przetłumaczonej na wszystkie języki zmysłów by, niezależnie od długości i szerokości geograficznej naszych dusz, każdy zrozumiał bezbłędnie przekaz płynący ze sceny.
Naprawdę, nie ma najmniejszego sensu zagłębianie się w poszczególne odsłony tego wydawnictwa. Każdy dzień spędzony przez Keitha w Japonii, każdy zagrany koncert jest absolutnie wart poznania. Podążamy śladem jednego z największych pianistów jazzowych naszych czasów i mamy niepowtarzalną możliwość wsłuchania się w rytm jego dni.
Niepowtarzalny spacer arteriami emocji, w którym każdy krok stawiamy niezwykle rozważnie, ponieważ dookoła wszędzie tętni żywa materia człowieka, który nie ma nic do ukrycia.
Jarrett, nawet w momentach obłędnie huraganowej gry, cały czas skupia naszą uwagę. Jesteśmy totalnie skoncentrowani i może właśnie dlatego te nuty tak mocno w nas trafiają.
Jest też coś niewymownie nostalgicznego, rzewnego w ‘Sun Bear Concerts’.
Przemijającego w sposób tak dotkliwy, że trudno się nie wzruszyć.
Ta muzyka uświadamia nam, że jeśli nadarza się okazja by dotknąć piękna w krystalicznej postaci, nie wolno zastanawiać się nawet przez chwilę.
Ruszajcie więc śladem Jarretta przez japońskie miasta i sceny sal koncertowych. Zobaczycie go samotnie siedzącego nad klawiaturą, szukającego najkrótszej drogi do najdalszego horyzontu łączącego wszystkich widzów.
Uczucie, że gra wyłącznie dla Was nie jest ani błędne ani przypadkowe – Jarrett to jeden z niewielu pianistów na świecie posługujących się techniką serce – serce.
Niezwykle wyczerpujące dla obu stron, ale to jedyny sposób by poznać niebotyczną skalę przeżyć towarzyszących słuchaniu jego muzyki.
Arcydzieło.
PS.
Happy Birthday, Keith Jarrett!
It’s a real blessing for us to be able to experience all those healing frequencies.
Last modified: 2024-03-26