Na ten koncert jedziemy do Monachium.
Musimy nieco cofnąć się w czasie, ale przez większość czasu nie robimy tu nic innego…zatem nie powinno być trudności.
Jest 17 maj, 1978 rok a my siadamy wygodnie w klubie jazzowym Domicile, który w latach 1965-1981 gościł na swojej scenie wiele międzynarodowych znakomitości muzycznych.
Na scenie 4 muzyków, którzy dali absolutny popis jazzowej maestrii skrzącej się od najprawdziwszej muzycznej magii.
Grady Tate, George Mraz, Roland Hanna i Frank Wess to niekwestionowane ikony jazzu. Występowali z najwybitniejszymi artystami, nagrywając płyty, które trwale zapisały się w historii.
I to słychać podczas tego koncertu. Tu jest tyle swobody, lekkości a jednocześnie gracji i powagi…tak grają najwięksi.
Oni nie muszą niczego udowadniać, nigdzie też się nie spieszą…dlatego momentami ten występ zatrzymuje czas.
To także potrafią tylko najlepsi. Oni grają według własnych zasad i według własnego, życiowego metrum. Nie ma siły, która mogłaby to zmienić, nie w ich grze…bo to jest ich jazz.
Jest tu wiele solowych popisów, cudownych partii, w których każdy muzyk przemówił indywidualnie i zawsze są to momenty zapierające dech, ale to jak oni zagrali razem zostawia w pamięci najtrwalszy ślad. To jest po prostu niewiarygodne.
Mistrzowskie zgranie, które poznajemy po feelingu.
Wiele razy o tym pisałem, ale de facto trudno to zmierzyć, to się po prostu czuje. Gdy muzyka ma moc, którą potrafi rozbujać rzeczywistość do stopnia zapomnienia to znaczy, że artyści stworzyli niewiarygodnie spójna całość.
Zaczyna się od prezentacji zespołu, ale chwilę potem rusza pierwszy utwór, autorstwa Milesa Davisa – 'All Blues’.
Jestem pewien, że to usłyszycie i poczujecie.
Co za rozmach i uniesienie, te dźwięki po prostu płyną do nas.
Czasem lepiej jest zamknąć oczy by nie odrealnić się pod naporem impulsów zewnętrznych, ale tu nie ma miejsca do którego możemy uciec. Ta muzyka przedostaje się przez czas a co dopiero inne, wątłe przeszkody. Zdejmijcie zatem pancerz, wystawcie się na wszystko co dzisiaj popłynie ze sceny bo to jedna z tych chwil kiedy muzyka będzie Was gładzić, tulić, kołysać…prawdziwe kaskady czułych nut.
Wiele razy wspominałem, że George Mraz to najbardziej elegancki w grze kontrabasista jazzowy jakiego słyszałem.
I powtórzę to teraz. I zrobię to jeszcze wiele razy.
To jak on gra jest po prostu fenomenalne. Wyczuwa nastroje, wpasowuje się w emocje a zawsze robi to w taki sposób, że trudno o większą grację. Nigdy z przodu, ale zawsze słyszalny, zawsze kreujący swoją przestrzeń, w której można się po prostu zatracić. Granie Mraza zawsze emituje puls, który jest wyczuwalny w całym utworze, ale go nie dominuje.
Grady Tate, który tworzy z Mrazem sekcję rytmiczną wpasowuje się po prostu idealnie w taki ton. Jego gra na bębnach powoduje, że mamy poczucie stanu nieważkości. Od pierwszych taktów słychać, że nie zamierza epatować karkołomnymi zagrywkami, forsować tylko skupia się na bardzo czujnej grze nadając całości stymulującą lekkość, w której Frank Wess na saksofonie pojawia się wręcz niezauważony.
Cicho i delikatnie…miękkość jego gry i doskonały motyw przewodni, który prowadzi momentami w dialogu z piano wprowadzają aurę niesamowitej ekscytacji. Wess gra zarówno na saksofonie jak i flecie i za każdym razem są to partie dokładne i wyraziste, zagrane
z ogromną dbałością zarówno o melodyjność jak i wykonanie.
Jego partia jest intrygująco bluesowa a grana na fundamencie mocno jazzowym tylko potęguje taki odbiór. Genialne.
A wszystko zaczyna Roland Hanna swoją obłędnie sensualną grą na fortepianie. Rozlana, mistyczna partia piano na początku tego utworu oszałamia na poziomie wręcz dotykowym.
Te nuty niosą w sobie całą erotykę jazzu jaka w nim tkwi.
Hanna doskonale wie jak zagrać by temperatura nie spadła ani o pół stopnia a jednocześnie by nie przegrzać atmosfery..
Oszczędnie, intrygująco, tajemniczo i bardzo, bardzo horyzontalnie.
I tak tworzy się muzyczna alchemia tego koncertu.
A to tylko pierwsza kompozycja!
Usłyszycie jeszcze wiele niesamowitości w trakcie ich występu.
Niezapomniane chwile pełne fascynujących przypływów emocji, które dosłownie przebijają się przez skórę. Czasem trudno wręcz wytrzymać gdy New York Jazz Quartet gra w tak transowy sposób jak choćby w 'Smelly Jelly Belly’…jakby z premedytacją używali muzyki do wprowadzenia nas w letarg.
Wyobraźnia podpowiada, że był to koncert, z którego nikt nie wyszedł od razu o własnych siłach.
Potrzebna jest dość długa chwila by wrócić do normalności po przyjęciu takiej ilości metafizycznego jazzu.
Pamięć dźwięku jest ponoć wieczna. Drążąc swoje korytarze w ludzkiej wrażliwości dociera on do jej najgłębszych warstw.
Zastanawiam się dokąd dociera muzyka takiego koncertu choć ważniejsza od znaków zapytania jest pewność, że po wniknięciu już nas nie opuszcza.
Last modified: 2024-03-23