Dajcie się zaprosić na nocny koncert.
Dzisiaj grają String Connection, zespół, w którym występowali znakomici muzycy i kompozytorzy: Krzesimir Dębski, Andrzej Jagodziński, Zbigniew Wrombel oraz Krzysztof Przybyłowicz.
Jest rok 86…zimno, ciemno, szaro i dość niepewnie.
Kultura istnieje w nieco węższym obiegu, muzyka, w tym jazz rozwija się swoim własnym tempem, ale mocno przygaszonym.
String Connection powstał w 1981 roku a więc w czasie naprawdę sporych wyzwań. Skupiony początkowo wokół społeczności studenckiej szybko dotarł do szerokiej publiczności. Przez zespół przewijali się naprawdę znakomici muzycy, m.in. Krzysztof Ścierański, Andrzej Olejniczak czy Janusz Skowron. Muzycznie była to mocno poluzowana forma jazzu. Pełna niesamowitej energii, nieskrępowania i mocno podkręconej euforii. Krytycy znaleźli na to nawet określenie: yuppie-jazz, ale historia zaliczyła String Connection do pokolenia 'young power’ – tych młodych, gniewnych, którzy po prostu wychodzili na scenę i swobodnie żonglowali dźwiękami.
Ten koncert jest naprawdę świetną wizytówką ich stylu i naprawdę magicznym wieczorem spędzonym w towarzystwie doskonałej muzyki.
Zaczyna się dokładnie w ich stylu: 'Surima’ otwiera koncert i jest po prostu próbą bezkompromisowego zawładnięcia sceną i publiką. Próbą, dodajmy, zakończona sukcesem. Świetna kompozycja, bardzo charakterystyczna brzmieniowo z rewelacyjną partią bębnów, które razem z akcentami syntezatorowymi tworzą mocno groove’owy, dynamiczny podkład na którym Dębski gra fenomenalne solo na skrzypcach a po nim Jagodziński na fortepianie. Lepiej nie można było zacząć tego koncertu – ten utwór to bardzo czytelny sygnał by odłożyć wszelkie troski na bok i dać się porwać do zapomnienia.
No i właśnie…możliwe, że tylko ja tak 'czytam’ tę muzykę, ale dla mnie w każdym takcie rezonuje tu echo tamtych lat.
Słyszę tu sporo znaków zapytania, melancholii, nadziei, szarej codzienności…i przyznam, że to wszystko brzmi po prostu niesamowicie!
N-i-e-s-a-m-o-w-i-c-i-e.
Może dlatego nie daję się porwać i słucham z zapartym tchem.
’Red Autumn Trees’ – jakby na potwierdzenie tego co napisałem powyżej…rozrywająca, pełna wspomnień partia skrzypiec Dębskiego..do tego świetnie zaaranżowane tło pozostałych muzyków. Całość brzmi tak sentymentalnie, tak bardzo tęsknie, że tylko mogę się domyśleć jak głęboko docierała ta muzyka do ludzi na widowni. Zbigniew Wrombel gra w tym utworze na basie przecudowną, chorusową linię, okraszoną flażoletami, podciągnięciami…przez co robi się naprawdę niesamowicie lirycznie. Jego basowa narracja uzupełnia często historię opowiadaną przez skrzypce a do tego wszystkiego Andrzej Jagodziński dopowiada piano, które brzmi tak jakby kolejny dzień nie był oczywistością. Tu i teraz…przypomnijmy sobie jak to było jesienią, podczas spaceru, rozkoszujmy się ta chwilą – zdają się mówić dźwiękami muzycy. Naprawdę, niezwykle emocjonalny moment koncertu.
Dobrze, że w zespole grał Andrzej Jagodziński, ponieważ kolejna kompozycja 'Chciałbym się czegoś napić’, jego autorstwa, jest idealnym remedium na stan zawieszenia, w którym tkwimy po 'jesiennym spacerze’.
Szybko przenosimy się w rejony mocnego jazz-fusion i ponownie, Krzesimir Dębski wiedzie prym na skrzypcach a do tego Przybyłowicz i Jagodziński zdają się nie odpuszczać nawet na takt, zwłaszcza ten drugi grając dwa mistrzowskie sola – najpierw na piano a później na waltorni przez co przestrzeń nabiera zdecydowanie ognistego koloru. W tym utworze Wrombel znalazł niesamowita lukę na bardzo wyrazistą partię basu – graną niczym solo co bardzo nakręca dynamikę całości.
Granie w String Connection oznaczało otwartość na wszelkie formy muzyczne dlatego nie dziwi fakt obecności własnej wersji klasyka 'Shadow of your smile’, kompozycji Johnnego Mandela.
Początkowo nieco perfomerska w wyrazie, ale po chwili bardzo retro-klimatyczna z natchnioną grą Jagodzińskiego na waltorni, która z czasem ewoluuje i pozwala dojść do głosu rozpędzającym się skrzypcom i bębnom by nadać zdecydowany, nieco improwizatorski charakter na zakończenie włączając w to ponownie performance na zakończenie zwieńczony śmiechem i brawami publiki.
Nie ma granic, nie ma konwenansów.
Są emocje i głośne przyzwolenie na niekontrolowaną kreatywność.
Kiedy jak nie tego wieczora?
Tej muzyki słucha się w skupieniu by nadążyć za każdą nutą, która pada ze sceny, ponieważ każda nuta niosła ze sobą mikrodawkę izolacji od otaczającej rzeczywistości.
Koncert trwał dalej, ale nie zdradzę Wam jak się potoczył.
Rok 1986 to na tyle niedaleko, że bez obaw możecie ruszyć w tę i z powrotem na ten występ by zdążyć przed zimnym, szarym, październikowym porankiem. Niezależnie od aury warto zawitać do kultowej Piwnicy na Wójtowskiej w Warszawie i wsłuchać się w magię tego wieczoru….i zabrać ją ze sobą do teraźniejszości.
To może być to czego szukacie.
Last modified: 2024-03-23